Od lektyki do pendolino

LIW

Jeszcze około dwa wieki temu turyści w Karkonoszach mogli zwiedzać góry siedząc wygodnie w lektyce. Tragarze, podobnie jak współcześni taksówkarze, traktowali swój fach na tyle żywiołowo, że trzeba było jakoś uporządkować ten rynek, więc w roku 1822 Starostwo w Jeleniej Górze zaczęło wydawać licencje wszystkim, którzy mogli być uprawnieni do wykonywania tych usług.

Poza Karpaczem, Szklarską Porębą, czy Podgórzynem – co oczywiste – jednym z centrów tragarstwa stał się Sobieszów. To był popłatny fach, bowiem tragarz mógł zarobić dziennie talara, a fizyczny robotnik w polu czy na budowie – pięć razy mniej.

Trudno planować swoje życie na takiej robocie, więc w obliczu wielu konfliktów opracowano zasady, które mówiły, że wolny od pracy tragarz ma się stawić natychmiast w umówionym miejscu, w dodatku nie może stawać na cudzym „postoju”, więc tragarz z Sobieszowa powinien być w Sobieszowie, a z Karpacza – w Karpaczu. Przewodnik natomiast „nie może się oddawać trunkom ani grze”. Potem wprowadzono jednolity cennik – tragarza za „wtarganie” gościa na Śnieżkę brał talara i 15 srebrnych groszy, a przewodnik – talara. W latach 60-tych XIX w. doliczono się tylko w Sobieszowie 5 przewodników, 10 tragarzy i 4 pomocników tragarzy, a także bliżej nieokreśloną liczbowo grupę tragarzy bagażu. Tragarze kończyli robotę przed czterdziestką, przewodnicy byli dłużej żywotni, najstarszy, zapisany w kronikach Beniamin Exner pracował jeszcze w wieku 76 lat.

Wycieczki z punktu widzenia turystów były drogie, bo tragarze wychodzili do roboty w ósemkę, jedna czwórka nie dałaby rady podołać pracy w górach z jedną lektyką. Ale możni nie narzekali - księżna holsztyńska 2 września 1886 r. – poza taksą – dała każdemu jeszcze „złoty pieniądz napiwku” – jak wspominał cieplicki szklarz, Krzysztof, dorabiający w roli tragarza.

Sobieszowscy tragarze w środowisku nielubiani, bo podbierali turystów tym z Jagniątkowa czy Piechowic i sprawy z reguły kończyły się w sądach. Ale… ten epizod trwał raptem kilkadziesiąt lat. W końcu XIX w. na turystykę stać było coraz więcej ludzi, problemem uzdrowiska Cieplice, ale też Sobieszowa, Jagniątkowa i in. stało się wąskie gardło – dojazd do Kotliny.

Żeby powędrować w Karkonosze – trzeba było (i w tym przypadku nic się nie zmieniło) najpierw dojechać do Jeleniej Góry. Były z tym problemy. Można powiedzieć – nic nowego, tylko skala inna. Dziś samorząd Jeleniej Góry walczy o to, by Dyrekcja Dróg i Autostrad zajęła się modernizacją drogi na odcinku Bolków – Jelenia Góra, bo dla ludzi, którzy w kwadransach (a nie w dniach) liczą czas przejazdu z Wrocławia w Karkonosze liczy się każdy zakręt. Kilka lat temu dla tych, którym droższa kolej i wygoda podróży - zagwarantowano dojazdy do stolicy Karkonoszy przez „pendolino”. Wtedy, dwieście, a nawet 150 lat temu kolei nie było w ogóle, pozostawał powóz.

Pierwszy pociąg dojechał do Jeleniej Góry 10 września 1865 r. od strony Lubania co było o tyle racjonalne, że walczyliśmy o turystów z Berlina, którzy zyskali bezpośrednie połączenie rok później. Po kolejnym roku – dokładnie 14 lipca 1867 r. – pociągi dojeżdżały także od strony Wrocławia wioząc tłumy.

Z kronik wynika, że w pierwszym roku do Jeleniej Góry przyjechało pociągami 142.577 osób, na początku XX w. – w 1900 roku – już ponad 1,8 mln. Od 1902 roku z Jeleniej Góry ruszyły pociągi do Liberca i Pragi, od 1909 – do Lwówka Śląskiego…

A potem… O tym, co po tym - już za tydzień. Bywało bowiem różnie, lepiej i gorzej – linię zelektryfikowano jeszcze przed II wojną światową, tuż po niej, w lipcu 1945 r. trakcję zlikwidowano, by po ponad dwóch dekadach znowu ją instalować.

Ale to już całkiem inna historia, do której powrócimy niebawem.

Czytaj również

Najnowsze artykuły

Wykonanie serwisu: ABENGO