Czwarty wymiar miasta

TEJO

Jak bogini Flora czule spoglądała na brudnych Niemców podążających do łaźni, a potem do domu publicznego na ulicy Pańskiej. W tym samym miejscu Polacy śmieli się do rozpuku z kadrów „Misia” Stanisława Barei.

Zestaw przeszłość z teraźniejszością. Weź dwa zdjęcia tego samego zakątka. Wczoraj i dziś. Zobacz. Porównaj. Wejdź w ich wczorajszy krajobraz i poczuj tamten zaczarowany migawką świat. Bądź w nim gościem jak najdłużej. Wyjdź drugim zdjęciem. Tej podróży nie pożałujesz.

Miejski pejzaż na dawnej fosie tonie w zieleni drzew. Ławeczki czekają na zakochanych w cieniu ich gałęzi. Od czasu do czasu turkocze tramwaj oznajmujący swój przyjazd głośnym piskiem na zakręcie torowiska przy placu Cieplickim. Później Hitlera, Bieruta aż w końcu – Niepodległości.

Stara pocztówka z przełomu lat 20/30 minionego wieku jest jak książka, z której wypływa pełna obrazu opowieść o jednym dniu tego zakątka i jego sąsiednich uliczek.
Jest lato, ale niezbyt upalne. Pora raczej niemrawa, bo na Promenadzie sielski spokój. Pewnie czerwcowe przedpołudnie. Jakiś mężczyzna zaczytał się w porannej gazecie, kupionej obok w kiosku na przystanku tramwajowym. Blisko jest publiczny termometr, z którego każdy może odczytać wskazania. Nie tylko temperatury, lecz także ciśnienia powietrza. Prognozy są optymistyczne: pogoda nie zmieni się.

Dookoła oczu
Czytający, który usiadł na ławeczce, ma w zasięgu wzroku Centralną Restaurację Automatów. Ale i tam już ruch niewielki po porannym, śniadaniowym ataku chętnych na szybką przekąskę za 10 fenigów.
Przed domem towarowym stanęła dostawcza ciężarówka napędzana holtzgazem, snując za sobą charakterystyczny swąd palonego drewna i kopcąc spalinami z wygasającego silnika.
Rośli mężczyźni wnoszą wielką pakę. Zapewne jakiś mebel, który trafi do jednego z pomieszczeń salonu. Obok – ubrania, materiały wełniane i dywany, w które zaopatrują się bardziej majętni mieszkańcy miasta.

Za ławeczką i przystankiem jest fragment ogrodu dawnej willi lekarza położnika Fedora Rimanna, w której już siedzibę ma Bank Drezdeński. Do jego ozdobnych drzwi podchodzą od czasu do czasu dżentelmeni w starannie skrojonych letnich prochowcach i melonikach. W rękach wyładowane wekslami i dokumentacją teczki. A z bankowej hali, niegdyś wielkiego i przepięknego holu rezydencji doktora, kiedy któryś z dżentelmenów uchyli drzwi, dobiega stukot kilku maszyn do pisania.

Kiedy mężczyzna oderwie wzrok znad Hirschberger Beobachter, zobaczy widniejący naprzeciwko salon tytoniowy Fritza Jignera. Jeden z dwóch tak dużych sklepów tej branży działających w Hirschbergu. Inny jest jeszcze na Banhofstrasse (Dworcowej) u zbiegu z Boberbergstrasse (Górną). I nieco mniejszy tuż przy hotelu Drei Berge. Stamtąd woń fajkowych tytoniów miesza się z aromatem kawy ścielącym się niewidzialną mgiełką z drzwi do Kawiarni Centralnej, gdzie na małą czarną wpadają zmęczone latem jeleniogórzanki z wyższych sfer.

Nie słychać za to odgłosów dentystycznych męczarni z mieszczącego się nad kawiarnią gabinetu Maxa Rodera, jednego z lepszych jeleniogórskich stomatologów. Jest na tyle majętny, że bez kłopotu utrzymuje zarówno pracownię, jak potężne mieszkanie w jednej z najdroższych kamienic w mieście, położonej przy strategicznym skrzyżowaniu placu Cieplickiego, ulicy Długiej i Cieplickiej. Wcześniej należało do innego dentysty Carla Grundmanna, który był jednym z pierwszych lokatorów wybudowanej w 1905 secesyjnej kamienicy Fritza Kortego i Adalberta Preisera. Przypomina o tym gmerk z rokiem zakończenia budowy obiektu, postawionego w miejscu innego, który wznosił się tam od lat 80–tych XIX wieku.

Krajobraz zza firanek
Kiedy Grundmann znużony żmudnym borowaniem za pomocą jednej z pierwszych elektrycznych wiertarek dentystycznych, chciał dać odrobinę wytchnienia pacjentowi, uchylał gęstej zasłony na oknie obszernego pomieszczenia.
Podobnie czyni Roder – dumny, że mieszka w takim, a nie innym miejscu, bo kamienica liczy pięć wysokich kondygnacji. Jak na jeleniogórskie standardy to dużo.

Obydwaj stomatolodzy obserwowali pogrążony w przedpołudniowej atmosferze leniwego czerwca plac Cieplicki. Zwracały uwagę wysokie okna niezbyt imponującej, choć misternie wykończonej kamieniczki. Stoi naprzeciwko. Przed zwężeniem ulicy Cieplickiej. Zza niej wyłania się tramwaj jadący w stronę dworca głównego.
Na parterze jest salon obuwniczy Josepha Riesnera, a wnętrza pamiętają jeszcze poprzednie przeznaczenie, kiedy to na filigranowych witrynkach – teraz zastąpionych solidnymi regałami – stały najdroższe zestawy porcelany miśnieńskiej i wałbrzyskiej sklepu specjalistycznego firmowanego nazwiskiem Gustava Hoffmana.

A do wnętrza wciąż wdziera się słodkawy zapach ciast i lukrów z sąsiedniej cukierni Scholza. Tego samego, który przy ul. Jasnej, a raczej na jej zapleczu, ma małą wytwórnię czekolady i sprzedaje rożki pełne łakoci. Takie same, jak trzyma ten chłopiec z płaskorzeźby na fasadzie kamienicy, który słodko patrzy na mieszkańców zmieniających się pokoleń dreptających staromiejską uliczką Lichteburgstrasse.

Kiedy wejdziemy na piętro kamieniczki przy filii cukierni, plac Cieplicki możemy podziwiać w pełnej krasie.
Tuż pod oknami gwar starszych i młodszych pań, które podążają na zakupy do sklepu kolonialnego Aloisa Schwarzera, przejętego w 1915 roku przez Paula Vogta. Tam też pachnie grubo mieloną kawą. Taką prosto z młynka, na życzenie klienta. Półki uginają się od wiedeńskich win. Jest też stoisko z cygarami. Po obcinarkę lepiej udać się jednak do wspomnianego już salonu Liegnera. Daleko nie jest.

Wzrok przykuwa głównie kamienica z naprzeciwka. Za nią piętrząca się sylweta jeleniogórskiej starówki ze schowaną perspektywą wieży ratusza.
Z okna budynku, zza firanek, to samo miejsce – tyle że z innej strony – ogląda dentysta Grundmann. A później, kiedy ten zakończy już swoją stomatologiczną karierę, wzorem poprzednika miejsce kontempluje następca Max Roder.

Kątem oka widzi mężczyznę, który usiadł na ławeczce przy Promenadzie i oddał się lekturze porannego wydania jeleniogórskiej gazety codziennej, kątem oka obserwując otaczającą go rzeczywistość tamtego czerwca ze dawnego zdjęcia z lat przełomu lat 20/30.

****
Fotografia została w myśli
Kiedy z uszkodzonym aparatem fotograficznym marki Zorki, radzieckiej zgrabnej podróbce słynnej niemieckiej Leiki, wspinam się po krętych schodach kamienicy, w której niegdyś przyjmował dentysta Roder, nie słyszę odgłosów męczarni jego pacjentów, które zapewne wydobywały im się z gardeł, kiedy dentyście zacinała się niezbyt jeszcze precyzyjna dentystyczna wiertarka.

Mijam potężne drzwi do poszczególnych mieszkań, za którymi kryją się zapewne równie imponujące wnętrza, Ciągnie się za mną zapach przeszłości zmieszany ze współczesnym bigosem serwowanym obok, w Barze Sudeckim.
Nie jest przyjemny, bo potrawy z barowej kuchni z założenia nie są smaczne, więc nie mogą pociągająco pachnieć. Zjełczałe już kuchenne opary na dobre wbiły się w niemalowany od lat tynk.

Do tego wilgoć, wzniecana podmuchami z piwnicy, wzlatuje wyżej. Swoiście czuć ten brak świeżości widoczny w łuszczących się framugach okien, zza których brudu rysuje się plac Bolesława Bieruta z oddalonym nieco pomnikiem radzieckiego żołnierza czule ściskającego dziewczynkę z bukietem kwiatów.

Trochę za monumentem stoi ławeczka. Ta sama, na której z archiwalnej pocztówki wyłania się postać dawnego jeleniogórzanina czytającego Hirschberger Boebachter.

Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia o jej istnieniu. Jak większość jeleniogórzan, dla których pomnik nieokreślonego Rosjanina ochrzczono imieniem Iwan, aby dodać mu nieco pewności siebie i ludzkiej przyjaźni polsko–radzieckiej (nie tylko tej książkowej) na tym jeszcze porośniętym drzewami skwerku.

Niedalekie tory
Tramwaje jeszcze nie były odległą przeszłością. Ostatni przejechał tędy podczas pochodu 1–majowego w 1969 roku. Już bez pasażerów. Jako skrzypiące wspomnienie właśnie zlikwidowanego tego środka komunikacji. Trakcja jeszcze wisiała, to tramwaj pojechał.
Później pozostała dawna wiata przystanku niemal naprzeciwko Iwana tuż przy rogu placu Bieruta i alei 15 Grudnia i przez jakiś czas zatrzymywały się tam kopcące autosany.

Aparatem Zorki zaczynałem moją przygodę z fotografią utrwalając obrazy tamtej Jeleniej Góry z początku lat 80–tych minionego stulecia z pomocą jego mechanizmu i błony czarno–białej fotopanu wywoływanej w zakładzie fotograficznym przy pobliskiej ulicy Wolności.

Zdjęcia wychodziły mierne, bo się nie przykładałem jako początkujący fotoamator. Aparat upadł mi razu pewnego. Odgięła się końcówka obiektywu i nie mogłem założyć filtra. Miernie też zachowałem się później, bo negatywy – choć fatalne technicznie – mogłem pozostawić dla potomnych. Ale wyrzuciłem je nie zdając sobie jeszcze sprawy z mocy takich właśnie archiwaliów, które po latach nabierają niematerialnej wartości. Stają się taką obrazową książką, z której same wypływają opowieści.

Podzielone dyktą
Ratunek dla mojego aparatu czekał właśnie w tej kamienicy. Narożnym dziele należącym niegdyś do Kortego i Preisera, wtedy we władaniu miejskiej administracji, gdzie na ostatnim piętrze, na obszernym poddaszu zapraszał bardzo nietypowym umiejscowieniem zakład naprawy aparatów fotograficznych.

W dziwnym, poprzedzielanym ścianami z dykty dużym wnętrzu dawniej jednego mieszkania, wygospodarowano wąski korytarz osłonięty od reszty zasłoną, zza której wyłaniał się niepozorny pan. Widać było kątem oka jego laboratorium w postaci sterty malutkich pęset, śrubokrętów i lup, które – niczym zegarmistrz – nakładał na oko i dokonywał diagnozy naprawianych aparatów.

Kto tu mieszał przed 1945 rokiem? Nie wiem. Na pewno cieszył się przestrzenią, bo zakład naprawy aparatów fotograficznych zajmował tylko przedpokój tak obszerny jak dwa duże pokoje w bloku na osiedlu Zabobrze. Co kryło się za masywnymi, rzeźbionymi drzwiami do innych pomieszczeń? Tego człowiek z ulicy nie widział.
Można było sobie tylko wyobrazić mansardowe wnętrza narożnych pokojów z lukarnami wpuszczającymi snop słonecznych promieni, które zwłaszcza latem biją po południu w żółtawą elewację kamienic wykończoną cegłą klinkierową, o błysku przytłumionym warstwą patyny cywilizacji.

Stylowa niestylowa
Kiedy otwierało się taką lukarnę, wraz z falą upalnego powietrza wpadały na poddasze zapachowe kłęby kuchennych oparów z leżącej naprzeciwko restauracji Stylowa. Nie były to lotne ideały zapachowych zapowiedzi sztuki kulinarnej, ale para ze zwykłej garkuchni, która raczej skłaniała do szybkiego zamknięcia okienka. A szkoda, bo gdyby nie te opary, widać by było wyrytą na horyzoncie panoramę Karkonoszy ze Śnieżnymi Kotłami. I dłużej można by było ją podziwiać z tej miejskiej poddachowej perspektywy.

Ta sama para buchała w nozdrza w miejscu, gdzie kiedyś stał dostawczy samochód na holtzgaz, którym przywożono meble do domu handlowego Thiemanna. Teraz w tych wnętrzach królował tandetny wystrój peerelowskiego lokalu z dansingiem, zapach golonki z musztardą oraz wszechobecny smród setek tysięcy wypalanych tu papierosów.

Lokal, choć tandetny, miał swoich wielbicieli. Nawet wśród tych osób, których nigdy bym nie podejrzewał, że lubiły spędzać wieczory w rytmie „Do zakochania jeden krok” nastawionym z ryczącego magnetofonu ZK–140 lub szafy grającej.
Orkiestra podobno tam bywała i przygrywała skocznego begina. A bywalcy nucili w rytm przeboju Młynarskiego „to nie tfoja fina, sze podryfam cię”. Przy stoliczkach siedziało mnóstwo pań Kryś, a Stylowa, choć nie była w góralskich lasach, gdzie ludzie przebywali na wczasach, to miała w sobie ten niepowtarzalny klimat topowego lokalu 70–tych lat. Lokal organizował też – jak twierdzili zainteresowani – huczne zabawy sylwestrowe.

Śladu nie ma po restauracji z automatami. W jej wnętrzu jest za to kawiarnia, podobnej kategorii i klimatu, co sąsiednia restauracja. Też Stylowa, trochę bez stylu. Zapachy z cukierni Scholza wywiał wiatr historii, a kamieniczka pod numerem drugim, gdzie kiedyś sprzedawano porcelanę i buty, skulona i odrapana aż prosi się o powrót do dawnych czasów. I z okien rozciąga się widok na ten sam, ale nie ten sam plac – kiedyś Cieplicki, teraz Bieruta, na szarzejąco–żółtawą kamienicę, z której niegdyś patrzył Grundmann i Roder, dziś z zakładem naprawy aparatów fotograficznych urządzonym w przestronnym korytarzu, gdzie niegdyś tylko zostawiano ubrania i buty.

***
Spojrzenie Flory
Kiedy ów tajemniczy jeleniogórzanin skończy czytać Beobachtera, wstanie i spacerkiem podąży północną stroną Promenady ku budynkowi łaźni miejskiej oraz baszty grodzkiej, aby odkryć nieco inną twarz Jeleniej Góry. Nie tę pachnącą kawą z Kawiarni Centralnej, czy też maślanymi rogalikami i czekoladowymi rożkami prosto od Scholza, ale kurzem odpadających tynków oraz zimnymi podmuchami powietrza z okienek piwnicznych wiekowych kamieniczek postawionych w okolicach dawnej fosy miejskiej.

Pójdzie szlakiem tych mieszkańców, których nie stać na urządzenie sobie w domu łazienki. I pielgrzymują raz w tygodniu, a może częściej, do narożnego budynku zaprojektowanego w pracowni architektów Lalande&Schmidt. Tam na każdym piętrze czekają wanny i prysznice, a z komina – niezależnie od pory roku – buchają kłęby dymu z pieca potrzebnego do ogrzania kotłów gorącej wody, którą jeleniogórzanie spłuczą z siebie brud codzienności.

Wcześniej, z gazetą pod pachą, przechodzi ową Promenadą, kawałkiem tej gorszej Jeleniej Góry. Zaraz za willą Oskara Seydela, w której mieszka właściciel potężnego ogrodu kwiatowego Emil Weinhold, owionie mężczyznę zapach kwitnących właśnie piwonii, które właściciel sprzedaje w zgrabnym pawiloniku na rogu Promenady i Berndtenstrasse.
Za nim podąży nieme spojrzenie Flory, bogini rzymskiej, której figura w wykuszu willi Weinholda ocenia wzrokiem panie i panów, przechadzających się nobliwie z wiązankami kwiatów zakupionymi prosto od ogrodnika.

Składowisko przeszłości
Za rogiem jeszcze nie ma stacji benzynowej Olexa. Tam, gdzie zostaną zakopane dwa potężne zbiorniki o pojemności trzydziestu tysięcy litrów każdy, jest jeszcze miejski trotuar wiodący ku dalszym zabudowaniom.
Już nie tak reprezentacyjnym jak te przy placu Cieplickim, ulicy Długiej, czy też bardziej salonowej części Promenady, gdzie nie tylko dla zakochanych stały ławeczki wśród drzew, za którymi lśniły powabem secesyjne rezydencje możnych jeleniogórzan. Z salonami kąpielowymi w środku, więc nie musieli ich lokatorzy przechodzić do nieco gorszej części miasta, aby tam, w narożnej łaźni, skorzystać z oczyszczającej mocy gorącej wody.

Budynki w pobliżu miejskiego „kąpieliska” też wyglądają na zaniedbane, podobnie jak ludzie, którzy tamtędy przechodzą. Spacerowicz widzi szopy i składy węgla. Nieco zrujnowane, przygasłe. Niektóre zbudowane jeszcze w XVII wieku w miejscu dawnych fortyfikacji, przy okazji wyznaczania szlaku wiodącego zasypaną fosą miejską. Służą jako zaplecze rzemieślnikom, którzy mieszkają i mają warsztaty w kamienicach przy Drucianej i Grodzkiej, spiętrzonych jedna na drugiej, oddzielonych wąską przestrzenią jezdni lśniącą brukiem i czarujących ten zakątek artystycznym, wręcz malarskim zaniedbaniem, idealnym dla pędzla i płótna realisty. Lub obiektywu aparatu fotograficznego artysty, który potrafi z tej brzydoty wyłowić piękno.

Z przeciwka w oczy rzuca się nierównomierna szachownica szachulcowej ściany ryglowej wschodniej elewacji baszty grodzkiej, najstarszej w tej części miasta budowli. Z kruszejącym tynkiem na półokrągłej fasadzie charakterystycznego budynku, która sama już pogubiła się w tym, ile razy była odnawiana i broniona przed bezlitosnym atakiem zęba czasu, pożerającego niezbyt przecież solidne fragmenty tej budowli.

A czego w niej nie było od XV wieku, od kiedy wrasta w pejzaż grodu od strony fosy. Czuć być może fetor wyprawianych tu skór, które sprzedawano w Podcieniach Białoskórników na Markcie. Wcześniej w baszcie mieszkał miejski cyrulik Siegmund Hausleutner, poczmistrz Johann Gottlieb Haendel.

Kiedy czytelnik jeleniogórskiego Beobachtera podąża w stronę baszty, wiedzie do niej zapach chleba wypiekanego w piekarni, którą urządzono w przyległym do dawnej fortyfikacji domku. Dociera on do okien kilkunastu kamieniczek, które stanowią wspaniałe, malarskie tło do tego miejskiego obrazu. Ożywionego drzewami posadzonymi jeszcze w XIX wieku na skwerku oddzielającym jezdnię Promenady od jej szerokich chodników.

Ze słupa ogłoszeniowego kolorowe plakaty przypominają, że w mieście jest Dom Towarzystw Sztuki, gdzie właśnie Gimnastyczne Towarzystwo Męskie organizuje zjazd połączony z pokazami lokalnych zespołów oraz Schauburg, varietes, mieszczące się przy pobliskiej Herrenstrasse (Krótkiej). Afisze zapraszają na wieczorny program artystyczny przy muzyce i figlach roznegliżowanych fordanserek przyprowadzanych tu przez różnego autoramentu żądnych uciech kawalerów. I raczej bez rozgłosu, bo lokal najlepszej sławy nie ma. Jest tam jeden z porządniejszych, ale jednak – dom publiczny.

***
Na ekranie dziejów
We wnętrzu dawnego Schauburga jest tylko kino. Nazywa się Tatry, jakby nie było w pobliżu innych gór. Kina Sudety w Jeleniej Górze nie ma. Do Tatr w niedzielę całą chmarą przychodzą dzieci na poranek. Zestaw kreskówek, Bolków i Lolków najczęściej, trwający około godziny. Bilet za całe pięć złotych, dużą i lekką srebrną monetę, jeszcze zanim wprowadzono „nowoczesne” złote pięciozłotówki.

Niewygodne krzesła nikomu nie przeszkadzają w chłonięciu rozrywki z ekranu i tylko rozbudzają entuzjazm przed zgaszeniem światła i wyczekiwanym z niecierpliwością odsłonięciem ekranu. Nie ma śladu po pomieszczeniu varietes, fordanserki pojawiają się tylko na ekranie w filmach dla dorosłych, a piwiarnię na parterze zastępuje… pusty korytarz z drewnianymi przymocowanymi do ściany krzesłami kinowej poczekalni. Ściany wyłożone kolorowym szkłem z potłuczonych butelek, niegdyś zawierających oranżadę. Taką landrynkową sprzedawaną w mikroskopijnym bufeciku wraz z groszkami. Słodkawo–mdławymi drażetkami o pseudocytrynowym smaku, którymi najmłodsza widownia rzuca się podczas seansu.

Ale są też seanse poważne: na wieczory filmowe, podczas których na ekranie pojawiają się gwiazdy światowego kina, zmierza jeleniogórska elita. I nie wstydzi się tego, że zasiądzie w dawnym varietes, przedsionku domu publicznego. Na afiszu „Dziecko Rosemary” Polańskiego, „Nosferatu Wampir” Herzoga.
Pojawia się też po raz pierwszy w Jeleniej Górze „Miś” Stanisława Barei. Na krótko podczas jesiennej odwilży w 1980 roku.

Kiedy po wieczornym seansie idę w stronę przystanku autobusowego, zupełnie nieświadomie kroczę chodnikiem, którym kilkadziesiąt lat wcześniej podążał namiętny czytelnik Hirschberger Beobachter.
Tylko krajobraz już nie ten. Dochodząc do baszty grodzkiej na próżno szukałbym zapachu świeżego chleba i widoku plastycznych kamieniczek, które tak bardzo wzbogaciłyby wykonane przez artystę fotografika zdjęcie, jeszcze dziś.

Jest wyrąbana dziura. Żywa rana na miejskiej substancji zadana z całkowitą premedytacją zniszczenia tego malowniczego zakątka. Widać to, czego nie powinniśmy widzieć: kiedyś zakryte kamienicznymi murami zabudowania ulicy Grodzkiej.

W narożnym budynku, dokąd podążali zbrudzeni codziennością Niemcy, od dawna nie ma już łaźni. Ci, którzy tam mieszkają, nie wiedzą zapewne, co było tu przedtem.
Ludzie, pewnie znacznie bardziej czyści, przechodzą chodnikiem obojętni. Kierują się ku przystankowi, aby wsiąść do autobusu, który zawiezie ich do M3 w zabobrzańskim blokowisku, gdzie czeka wanna z gorącą wodą w betonowej łazience. I skąd daleko jest do tych zaczarowanych zakątków zatrzymanych w kadrze historii na dawnej pocztówce.

Czytaj również

Najnowsze artykuły

Wykonanie serwisu: ABENGO