Magiczne miejsca na Armii Krajowej
Że nad uliczką blisko centrum panować będą swoiste demony, nie domyślał się zapewne ten, kto trakt ów nazwał – niewiadomo, z jakich powodów – Lindwurm Gaessel, co w wolnym tłumaczeniu znaczy Smocza Uliczka. Później jego patronami był faszystowski poeta Horst Wessel oraz pierwszy Polski powojennej Edward Osóbka-Morawski i Armia Czerwona, której zwolennicy poetę zabili. Dziś na szyldach widnieje nazwa Armii Krajowej, która z kolei walczyła nie tylko z faszystami, ale i z komunistycznymi władzami.
<b>Ideologia na szyldach </b>
Zadziwiające jest to, jak niewielu faszystowskich guru było patronami jeleniogórskich ulic. Pomijając postać ostatniego prezydenta Rzeszy Hindenburga, na ulicznych szyldach znajdowały się nazwiska Adolfa Hitlera oraz właśnie rzeczonego Horsta Wessela.
Ten mocno związany szyldach nazistowską Niemiecką Socjalistyczną Partią Jedności poeta był jednocześnie zaciekłym wrogiem komunistów, a upust swej nienawiści dawał jako bojówkarz zbrojnej formacji partyjnej SA.
Komuniści odpłacili mu pięknym za nadobne i go zabili, ale nie z powodów ideologicznych, lecz na zlecenie. Wyrok wydała towarzyszka Wessela, prostytutka zresztą, która pokłóciła się z poetą z powodu niezapłaconego czynszu.
Jak widać SA dość skromnie wynagradzała swojego barda, skoro go nie było na to stać. Kiedy zszedł, postanowiła nadrobić zaległości. Wessel został męczennikiem za narodowy socjalizm. Pieśń do jego słów była najczęściej – po niemieckim hymnie – śpiewana podczas partyjnych uroczystości. A nazwisko autora wypisywano na szyldach ulicy.
W faszystowskim Hirschbergu SA działało dość prężnie, jak na niewielkie miasto, więc pewnie dlatego Wessel trafił i tu. I to równo z Adolfem Hitlerem, bo w roku 1933, kiedy to ówczesna rada miejska zdecydowała o zmianie nazw traktów.
<b> Szkoła dla dziewcząt zamiast cegielni </b>
Ale wróćmy na ulicę, której przez 12 lat faszysta patronował. Miejsc, które można nazwać magicznymi, jest przy tym trakcie wiele.
Wcześniej przez prawie wiek nazywała się ona Ziegelstrasse, czyli ulicą Ceglaną. A to z powodu cegielni, których w mieście było wiele, a jedna z nich znajdowała się tam, gdzie później zbudowano Oberlyzeum u. Studenten Anstalt, dzisiejszą Szkołę Podstawową nr 2.
Popularna „dwójka” była wówczas szkołą elitarną, bo – jak to określano – dla panień z dobrego domu. Osobom płci odmiennej wstęp surowo wzbroniony, choć nie wiadomo, czy zakaz dotyczył tylko uczniów, czy również nauczycieli. Placówka nie prowadziła tak zwanej „pensji”, czyli całkowitego niemal zamknięcia i utrzymania wychowanek. Była – jak sądzić po sporym gmachu – bogata, jak okoliczni mieszkańcy, którzy mieszkali w pobliskich rezydencjach Dziś o przeszłości świadczy rzeźba portalu, która przedstawia symbolicznie dwie młode ówczesne jeleniogórzanki.
Zachował się także zegar, który nie chodzi i dość odrapane mury dawnego budynku. Nie widziały ekip remontowych od dziesięcioleci. Za czasów Polski Ludowej ktoś wpadł na niezbyt mądry pomysł wycięcia winorośli, która pokrywała część frontowej elewacji, zarzucając roślinie powodowanie wilgoci.
Za to dobudowano nową część gmachu, poszerzając powierzchnię pękającej w szwach od uczniów szkoły, która przestała być elitarną, a stała się powszechną. Powstała też sala gimnastyczna.
<b> Przedmieście dość spokojne</b>
Ziegelstrasse była z początku niezbyt ważnym i dość cichym traktem, rodzajem przedmieścia jeleniogórskiego centrum, które w czasach wytyczania ulicy dopiero się rozbudowywało. Dlatego osiedlali się tam ludzie pragnący bliskości ratusza, a jednocześnie ciszy.
A że portfele mieli pełne świadczą domy, które po sobie pozostawili. Choć oczywiście zalety nie wszystkich przetrwały do dziś. Gdyby jednak pozwolić się wieść wyobraźni, nawet te mocno nadgryzione zębem czasu, mają w sobie wiele uroku.
Tak jest z kamieniczką niemal naprzeciwko już wspomnianej szkoły. Dość skromny budynek z pierwszej połowy wieku XIX jest pewnym reliktem w zabudowie w porównaniu do wystawnych kamienic i willi, które z nim sąsiadują. Rolę w miejskiej historii zaczął odgrywać już po wojnie, kiedy w przyziemiu siedziby miały tam różne organizacje.
Najbardziej chyba pamiętają go wędkarze, którzy nieraz w tasiemcowych kolejkach musieli stać po składkowe znaczki Polskiego Związku Wędkarskiego. Jego niebywale obskurne i ciemne biuro mieściło się na parterze po prawej stronie. Działała tam świetlica a ze ścian straszyły szczupacze łby, całkiem zresztą przyzwoite – trofea.
W lokalu obok był przez czas jakiś sklep rzeźniczy, który oferował tak zwaną rąbankę, określaną poprawniej mięsem z uboju gospodarczego. Nastał on już jednak w tych czasach, kiedy sklepy z mięsem zaczęły się znów nazywać mięsne, a nie jak wcześniej – rzeźnicze.
Jak tłumaczono w latach kryzysu, nazywały się tak dlatego, że w środku – zamiast mięsa – był sam rzeźnik.
Rezultatem polskiej gospodarności przy tym budynku pozostaje garaż, zręcznie wmontowany w przejście między kamienicą sąsiednią. Postawił go ktoś, kto kierował się zasadą, że nie ma miejsc niewykorzystanych. Samowolę budowlaną od kilku lat nakazuje rozebrać konserwator zabytków.
<b> Milicyjne imperium </b>
Niebyt magicznie za to wspominają jedną z sąsiednich willi ci, którzy musieli spędzać tam czas za karę. Chodzi o pensjonariuszy Izby Dziecka, która miała swoje lokale na piętrze w polskich czasach w dawnej niemieckiej rezydencji.
O ile jej właściciele wiedli raczej życie beztroskie, o tyle ich późniejsi „następcy” – niekoniecznie.
Sama modernistyczna willa pochodzi z lat 20. wieku XX. Pierwotnie należało do niej także podwórko, gdzie – jak można się domyślać po okazałej, choć dość zaniedbanej altanie – był ogród.
W latach 50-tych okoliczne tereny zostały opanowane przez Milicję Obywatelską, która rzeczoną willę upatrzyła sobie na kasyno, a górne piętro – na miejsce odosobnienia rozrabiających dzieci.
Kasyno, choć sprywatyzowane, działa w tym miejscu do dziś (w towarzystwie różnych, zmieniających się hurtowni). Nie ma Izby Dziecka zlikwidowanej kilka lat temu z uwagi na malejącą przestępczość wśród najmłodszych, choć ostatnio znów ona zaczyna wzrastać.
W środku willi zachowały się wspaniałe sufitowe sztukaterie i boazerie, a podobnych w okolicznych zabudowaniach nie brakuje.
<b> W kolejce po paszporty </b>
Takich ozdób nie ma dwa kroki dalej, w kolejnej rezydencji. Narożny budynek za czasów Ziegelstrasse był mieszkalny. Na ulicy Armii Czerwonej ulokowali się tam milicjanci, ale ci bez mundurów. W ich władaniu było wydawanie ludziom paszportów, choć najczęściej im tego odmawiano.
Kto chciał za Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej wyjechać na imperialistyczny zachód, musiał to miejsce odwiedzić, odstać swoje w kolejce, być przesłuchanym przez smutnego pana, złożyć wniosek i czekać… Na paszport oczywiście. Szczęśliwcy i tak nie mogli dokumentu zachować. Po podróży znów musieli do wpomnianego smutnego pana przyjść i paszport oddać, ponieważ był on własnością władzy, a nie obywatela.
<b> Siła pana władzy </b>
Ukoronowaniem milicyjnego imperium w tej części miasta jest gmach komisariatu, mieszczący się na odcinku Ziegelstrasse (Armii Czerwonej) w stronę Schuetzenstrasse (ulicy Strzeleckiej, a później 22 Lipca – dziś Piłsudskiego).
Na dowód tego, że władza jest silna, jej ramię wykonawcze w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej postanowiło gmach rozbudować o jeszcze jedno skrzydło. Dla MO przystosowano także przeciwległy budynek. Dziś w obydwu mieści się Komisariat Policji Śródmieście.
Za niemieckich czasów policji w tym miejscu nie było, za to funkcjonariusze dyżurowali nieopodal, bo w dzisiejszej siedzibie kuratorium oświaty przy ul. Piłsudskiego oraz przychodni lekarskiej przy Bankowej (odpowiednio Schuetzenstrasse i Promenade).
<b> Na piwo "pod pałki" </b>
Swoistą odskocznią od mundurowej rzeczywistości są podwoje wspomnianego już hotelu „Drei Berge” (dziś „Europa”). To właśnie jego tarasowo, rekreacyjna część była dostępna od Ziegelstrasse (Horst-Wesselstrasse). W miejscu dzisiejszego sklepu meblowego, którego pawilon zachował się niemal w niezmienionym stanie, była restauracja z ogródkiem. Właściciel hotelu Walter Benke zadbał o to, aby placówka była dostępna z wielu stron. To właśnie od wspomnianej ulicy był i zachował się wjazd na hotelowy parking.
Gastronomiczną ostoją za czasów PRL pozostał postawiony blisko tego pawilonu bar piwny. W deficycie chmielowego napitku taki lokal, pewnie nie bez podstaw, umieszczono tuż pod okiem stróżów prawa.
Bywalcy tego przybytku, nie przez przypadek nazwali tę piwiarnię dość swojsko „barem pod pałkami”. Bo jeśli ktoś tam nabroił, milicjanci nie mieli do niego daleko.
Piwosze od kilku lat pragnienia tam nie zaspokoją, bo barak rozebrano, a po piwnym wyszynku ostała się jedynie wykafelkowana podłoga.
Za to naprzeciw, w miejscu zrujnowanej, poniemieckiej kamienicy, którą wyburzono, powstała na początku lat 90-tych wieku ubiegłego całkiem przyzwoita plomba. Stylem nawiązuje do secesji, a na parterze urządzono aptekę, o nowatorskim szyldzie, wykonanym techniką graffiti.
Dawni bywalcy pijalni „pod pałkami” pewnie żałują, że wcześniej nie mogli tam kupić tabletek na kaca.