Wielka misja tajnego radcy
Kiedy 18–letni Seydel schodzi z duszą na ramieniu i na złamanie karku po pionowo osadzonych drabinach, aby móc podziwiać piękno Zackelfallu (Kamieńczyka), odczuje w sobie powołanie: oswoić Karkonosze tak, aby nie tracąc nic z ich piękna, przybliżyć wspaniałe zakątki gór ludziom. A bogactwo całego regionu uchronić przed zapomnieniem i przekazać przyszłości. Czyli nam.
Rok 1840. Jego Królewska Wysokość nadał kapitanowi i kupcowi Gieselowi czerwony order orła czwartej klasy. 1 lutego wieczorem w jednej ze stodół Fuenfhauser wybuchł pożar, który strawił sąsiedni dom – odnotowuje Johann Herbst w swoich kronikach.
Umarł Król Fryderyk Wilhelm III. Władca Saksonii z narzeczoną oraz Caryca Rosji ze świtą przejechali przez Jelenią Górę w drodze do Królewca. Wcześniej byli na Śnieżce i w Karpnikach. W Legnicy przyszedł na świat Hugo Seydel.
To postać nietuzinkowa, którą niełatwo krótko scharakteryzować. Człowiek, który przyjaźnie ucywilizował góry czyniąc z nich swoistą platformę porozumienia ludzi i praw natury. Ktoś, bez którego Karkonosze nie byłyby najbardziej znanym pasmem Sudetów Zachodnich. I bez którego Hirschberg, a późniejsza Jelenia Góra, straciłaby wiele ze swojej tożsamości.
Na zakupy do Stretów
Popołudnie schyłku XIX wieku. Jedna z jeleniogórskich ulic. Pan około sześćdziesiątki z charakterystyczną bródką puka do drzwi trzypiętrowej kamienicy. Otwiera mu mężczyzna o szczurzej twarzy. Na nobliwego gościa bucha odór wilgoci. Nie pokazuje po sobie jednak zniesmaczenia. Uśmiecha się sztucznie i wita. Wchodzi do środka. Tam patrzą zewsząd na niego stare przedmioty. Zegary: jedne tykają uporczywym staccato, inne – martwe – łypią cyferblatami.
Hugo Seydel, przewodniczący Riesengebiergevereins, tajny radca oraz poseł, bo o nim mowa, rozgląda się przyzwyczajając wzrok do ciemności. Właśnie jest w mieszkaniu rodziny Streitów. Cel? Zakupy dla tworzonego właśnie muzeum.
– Przekraczanie progu domu Streitów kosztowało mnie sporo wysiłku – napisze Seydel w marcu 1923 roku w swoim gabinecie przy Huggerschoffweg, drodze Huggerschofów, posiadaczy majątku z rezydencją u podnóża Cavalierbergu.
Na biurku z kompletu gdańskiego – fotografia z otwarcia stojącego kilkaset metrów dalej budynku muzeum regionalnego. Wykonał ją Alexander Stock, zaprzyjaźniony z Seydelem fotograf i właściciel zakładu przy Schuetzerstrasse 4. W głowie Hugona przewijają się obrazy z przeżytych 83 lat. Wspomnieniami wraca do tego popołudnia schyłku wieków, kiedy to zagłębiał się w mrocznym wnętrzu kamienicy.
– Matka Stretów, pani Levi, wywierała na mnie niekorzystne wrażenie. W sposobie jej poruszania się było coś drapieżnego. Nie byłem widać jej ulubionym klientem, szczególnie od chwili, gdy jako sędzia skazałem jednego z jej synów na kilkumiesięczną karę więzienia za paserstwo – pisze Hugo. Ale Streitowie byli jednymi z najbogatszych jeleniogórskich zbieraczy i handlarzy antykami i cennymi przedmiotami. Trudno tu mówić o pasji. Raczej o cwaniactwie podpartym chęcią osiągnięcia coraz większego zysku. Ród Levich, żydowskiego pochodzenia, z czasem stanie się jedną z bogatszych rodzin w Hirschbergu. Fortunę osiągnie dzięki handlowi dziełami sztuki, które sprzedaje, między innymi, w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Kamienica miała trzy piętra. Seydel często przemierzał dom z jednym z synów pani Levi. – Wszędzie leżały różne przedmioty, wszędzie też panował brud. Im wyżej się weszło, tym większy czuć było odór. Na strychu wisiały skóry królicze i innych zwierząt. Tam nie można było wytrzymać – wspomina Hugo.
Mimo wzajemnej niechęci interesy ze Streitami układały się po myśli szefa Riesengebiergesvereins (Towarzystwa Karkonoskiego). Negocjacje ze staruszką trwały krótko. Seydael mówił, że chciałby coś kupić dla muzeum. Kobieta odpowiadała, że jak dla muzeum, to drogo nie weźmie. I rzucała cenę. Seydel oferuje połowę żądanej kwoty, a targ stawał na sumie nieco od jego propozycji wyższej. I tak część eksponatów zasilała zbiory, które do dziś oglądają zwiedzający w gmachu przy ulicy Matejki. Dawnej Museumstrasse.
Karkonosze jego miłość
Kiedy Johann Herbst, kronikarz i kandydat na urząd kaznodziei, spisuje ostatnie wersy swojej kroniki jeleniogórskiej w 1847 roku, Hugo Seydel ma siedem lat. Jeden nie ma pojęcia o istnieniu drugiego. Herbst – ciekawy, jak potoczą się dzieje jego ukochanego miasta – nie może przewidzieć, jak bardzo na los Hirschebergu wpłynie postać Seydela. Z kolei Hugo, siedmioletni chłopiec, rozbudził już w sobie pasję zbieractwa różnych dziwnych rzeczy. Zauważa też góry, które pokocha. Trudno jednak przewidzieć, że to dzięki temu zajęciu i miłości do Karkonoszy przejdzie do historii.
– Pierwszą swoją wycieczkę w Karkonosze odbyłem, kiedy miałem 14 lat. Byłem uczniem tercji w legnickiej Akademii Rycerskiej. Podczas wakacji (na początku lipca) z zaprzyjaźnioną rodziną i moim o rok starszym bratem pojechaliśmy wozem – połączenie kolejowe jeszcze nie istaniało – z Legnicy do kurortu Janske Lazne – tak napisze Seydel na początku swoich wspomnień. Na Śnieżce, na którą z bratem dotarł przez Obri Dul, stoi jeszcze pierwsze postawione tam schronisko. Później przeszli grzbietem mijając Schronisko Bronka Czecha, Schronisko na Przełęczy pod Czołem, do Cieplic, gdzie czekali na nas krewni z Gryfowa Śląskiego.
Szmat drogi! Seydel nie wspomina nic o noclegu. Dwaj młodzieńcy muszą poświęcić na wędrówkę cały długi lipcowy dzień i pokonać dystans szybkim, marszowym krokiem. Dopiero podczas późniejszych wędrówek Hugo – już jako gimnazjalista i później student – przekonuje się, że zmęczony turysta nie zawsze może przespać się w górach w łóżku. Najczęściej sypiano na słomie, a w pościeli mógł wylegiwać się ten, który przyszedł pierwszy.
Miastu i górom
Te obserwacje z młodości zaowocują w przyszłości Seydela, kiedy – jako już mężczyzna w sile wieku – 43-letni radca sądowy z Bolesławca, wstąpi do Towarzystwa Karkonoskiego. Najpierw podczas wakacji w Przesiece, gdzie odpoczywa w hotelu Oblassera, później – dwa lata później w Jeleniej Górze, gdzie trafia do tutejszego sądu ziemskiego przeniesiony z Bolesławca.
To właśnie w nowo wybudowanym gmachu przy Wilhelmstrasse, skąd doskonale widać zarys Śnieżnych Kotłów, skarze oskarżonego o paserstwo Streta na kilka lat więzienia. Zaś cztery lata później, po śmierci aptekarza Fieka, szefa Riesengebiergesvereins, stanie na czele tej organizacji, zrzeszającej ludzi oddanych miastu i górom.
Tonący w wiosennych barwach Hirschberg znacząco kontrastuje z bielą śniegu, jaki wciąż leży na szczytach Karkonoszy. Ten widok czaruje Seydela. Z jednej strony piękno ukwieconego miasta, z drugiej – uroda gór, które wyglądają jak na wyciągnięcie ręki.
Hugo z laseczką wydeptuje ścieżki Cavalierbergu. Tego samego, gdzie wznosiły się miejskie szubienice oraz szańce obronne, a który dla ludności grodu zamienił w park Johann Schoenau, niezapomniany dyrektor miejski. 38 lat przed przyjściem na świat Seydela Schoenau utonął w otmętach Bobru.
– Wyszedł on z domu 4 kwietnia i już nigdy doń nie wrócił – pisze Herbst w kronice. – Po długich poszukiwaniach znaleziono jego laskę tkwiącą w kamieniach Bobru, a dopiero cztery tygodnie później natknięto się na ciało w okolicach Młyna we Wrzeszczynie – czytamy. To jakże zasłużony dla miasta twórca ogrodów i założeń parkowych.
Hugo Seydel odkrywa zakątki wzgórza idąc tropem wielkiego Schoenaua. Park harmonizuje z widokami zwłaszcza na jednym z pagórków, z którego jak na dłoni widać całe pasmo Karkonoszy.
Pagórek dla geologa
3 lipca 1902 roku. Pochmurne, ale ciepłe popołudnie. Ku jednemu z pagórków na Cavalierbergu zmierza kilkudziesięciu mężczyzn ubranych w cylindry i niedzielne surduty oraz fraki. Wśród nich dumnie kroczy profesor geologii z Wrocławia Georg Gürich. Sprawca całego zamieszania. Dzieło naukowca opublikowano w Przewodniku Geologicznym po Karkonoszach: to profil budowy Sudetów Zachodnich, góry prześwietlone spojrzeniem profesora geologii z wyszczególnieniem poszczególnych warstw ich budowy.
Dla laika nuda, ale entuzjaści z Riesengebirgesvereins uznają, że dzieło może stać się hitem w miejscu, z którego jak na dłoni widać całe Karkonosze. Takich zakątków w Hirschbergu jest kilka. Ale jeden – szczególny. To właśnie pagórek na Cavalierbergu, skąd roztacza się panorama gór. Tu przez kilka miesięcy z granitowych fragmentów skał, z których zbudowane są piętrzące się na horyzoncie Sudety, wzniesiono ich profil: wierne odwzorowanie opracowania prof. Georga Guericha. Kamienny pomnik jest nieco „krótszy” niż oryginał, bo zaczyna się - od strony wschodniej – od Teplic nad Metują w czeskich Górach Stołowych, a kończy na Grodźcu, obejmując swoim zasięgiem Śnieżkę, Szrenicę i pozostałe szczyty.
Skały (30 różnych rodzajów), które poddawano obróbce i zwożono na szczyt pagórka, trzeba było dostarczyć z daleka, nieraz nawet z odległości 70 kilometrów. Niektóre bloki ważą sto i więcej kilogramów. Po dopasowaniu ich do siebie powstaje jedyne w swoim rodzaju dzieło
Guerig kroczy z Seydelem alejkami, przy których nie ma jeszcze wysokich drzew. Jedynie buki, pozostałość niegdyś istniejącego tu lasu, pokazują swoje potężne pnie dając cień wymoszczonych ściółką polankom, na których gdzieniegdzie ustawiono ławeczki. Profil Sudetów majaczy się na pagórku. Organizatorzy otwarcia mają pecha, bo jeszcze 2 lipca była świetna widoczność i słońce. A teraz widniejące na horyzoncie Karkonosze ledwie rysują się na płótnie z letniej mgiełki. Ale zgromadzeni na uroczystości skupiają się raczej na niecodzinnym widoku gór w miniaturze. Na każdej z warstw geologicznych – tabliczka z wygrawerowaną starannym gotykiem nazwą skały.
Zaklęte na szklanej kliszy
Pośród dam i dżentelmenów jest i fotograf z potężnym aparatem młody mężczyzna terminujący u Alexa Stocka z Schuetzerstrasse. Ze szklanymi negatywami wspiął się tu z wielkim pudłem. Jeszcze nie ma na rynku Contessy-Nettel ani tym bardziej poręcznej Leiki. To fotograficzne melodie przyszłości. Rzemieślnik od Stocka montuje na statywie swoją skrzynkę. Potem ustawia ludzi tak, aby wszyscy goście byli widoczni na zdjęciu, wówczas jeszcze swego rodzaju rarytasie, robionym raczej nie z byle okazji.
Magiczna chwila. Zdejmuje osłonkę z obiektywu na ułamek sekundy i utrwala na kliszy ten moment.
Ponad 100 lat później to samo zdjęcie znajdzie się na tabliczce, która zostanie umieszczona przed profilem przy okazji otwarcia w tym miejscu ścieżki edukacyjnej.
Kiedy terminator od Stocka robi zdjęcie, kilkaset metrów dalej Alfred Daehmel, jeleniogórski architekt, przygląda się wznoszonemu właśnie gmachowi Domu Sztuk i Zgromadzeń (Kunst und Vereinshaus). Na placach budów przy Wilhelmstrasse uwijają się robotnicy. Wznoszą jednocześnie kilka okazałych kamienic czynszowych oraz rezydencji tych, którzy postanowili wykorzystać ruch na rynku i jeleniogórską prosperitę przełomu wieków. A Hugo Seydel chce postawić siedzibę, gdzie mógłby godnie pokazać zbiory, które wciąż intensywnie gromadzi. I na które nie ma miejsca.
Refleksje pana Seydela
O tym wszystkim Hugo myśli w zacisznym wnętrzu swojego gabinetu w willi przy Hugerschoffweg. Droga Hugerschoffów, bogatych właścicieli ziemskich, którzy mieszkali w okazałej rezydencji kilka przecznic. Kiedy Seydel wraca z otwarcia pomnika – profilu Karkonoszy, żyje jeszcze Clara Hugerschoff, która dokona żywota w 1911 roku. Hermann, jej mąż, zszedł był przed rokiem 1887.
Nobliwa staruszka jest jeszcze dość dziarska, a rodzinny majątek pozwala jej na zatrudnianie służby. Spędza czas wyglądając przez okno i kłania się czasem Seydelowi, który dostojnym krokiem, z laseczką w dłoni, przemierza ulicę, której patronuje ród spoglądającej przenikliwym wzrokiem starszej pani. I nawet przez myśl mu nie przejdzie, że za kilkadziesiąt lat będzie patronem tego traktu.
Hugo wraca myślą do czasów, kiedy nie było gdzie gromadzić i pokazywać kolekcji muzealnej, która – dzięki pasji naszego bohatera – powiększała się z roku na rok. Najpierw udaje się wynająć salę w szkole ewangelickiej przy Kościele Łaski. Tym samym budynku, który zaprojektował talliński architekt Martin Frantz przy okazji realizacji jednego z większych swoich założeń – właśnie gmachu Świątyni Łaski.
– Pomieszczenie zostało nam wynajęte za 75 marek czynszu rocznego. Natychmiast przystąpiliśmy do urządzania wnętrz. Przywiezione zostały krzesła, stoły, zasłony i żeliwny piec. Jednym z pierwszych darów była bardzo cenna kolekcja minerałów z Karkonoszy i Gór Izerskich. Prezent od ówczesnego właściciela Paulinum, pana Kramsty. Przekazał to grupie miejscowej w Mysłakowicach. Stamtąd kolekcja trafiła do naszego nowego muzeum – wspomni po latach Seydel.
Pociąg z motylami
Przewija się nazwisko Sintenisa, przyrodnika z Kupfenbergu (Miedzianki), uroczego wówczas miasteczka w Rudawach Janowickich. Sintenis wsiadał do pociągu osobowego do Hirschbergu w Janowicach po przejściu kilku kilometrów piechotą. W ręku miał walizkę ze zbiorem motyli, na które polował na rudawskich łąkach u brzegów Bobru. Jedzie, aby podarować organizowanemu przez Seydela muzeum swoją kolekcję.
To właśnie tam, w niedzielę, 2 czerwca 1889 roku Muzeum Towarzystwa Karkonoskiego zostało otwarte dla zwiedzających. Był jednak mankament: wilgoć – Stary budynek gimnazjum pochodził z XVIII wieku. Zgodnie z przyjętą wówczas technologią ściany parteru zbudowane były techniką z kamienia łupanego – ubolewa dr Seydel. Choć pokój był ogrzewany i wietrzony, nie udało się uchronić niektórych eksponatów przed zniszczeniem. W tym zbiorów Sintenisa. Jego barwne motyle zniszczyła pleśń. A Hugo dwoił się i troił, by znaleźć dla rozrastającej się kolekcji Riesengebiergesvereins nowe lokum.
Znajduje cztery pokoje w mieszkaniu kolektora loteryjnego Schutza przy Bahnhofstrasse. 1 listopada 1896 przyjaciele Karkonoszy zapraszają zwiedzających, aby przekroczyli nowe progi. Ale i to za mało, bo kolekcja jest coraz większa.
Seydel zaraża swoim oddaniem wielu jeleniogórzan, którzy przed doktorem otwierają swoje sezamy i przekazują mu dary. Nie wszystkie przyjmuje. – Proponowano mi dla muzeum przedmioty o wysokiej wartości materialnej. Czasem trudno mi było odmawiać przyjęcia takich darów. Czyniłem to jednak pryncypialnie. Istnieje bowiem niebezpieczeństwo, że regionalne muzeum zatraci swój charakter i stanie się wystawą staroci – odnotowuje.
Sacrum do muzeum
Muzeum znajduje kolejną siedzibę w kamienicy (już nieistniejącej) na rogu Bankowej i Szkolnej. Na pierwszym piętrze jest siedmiopokojowy apartament, do którego trafiają zbiory. Także i to lokum okazuje się za małe.
Zwłaszcza po obdarowaniu placówki eksponatami pochodzącymi z rozebranego kościoła św. Ducha. – Ów mały kościółek znajduje się na cmentarzu św. Ducha i wykorzystywany jest głównie jako kaplica pogrzebowa. W 1634 roku spłonął, ale w 1662 został odbudowany. Miał niewielką wieżyczkę, ale rozebrano ją z powodu złego stanu świątyni – pisze Johann Herbst.
Później z krajobrazu miasta znika cała budowla. Postawiona na niegdyś przestronnych przedmieściach, jest coraz bardziej osaczona przez powstające kamienice i rozbudowującą się Warmbrunnestrasse. Cmentarz już dawno zamknięty niesie ze sobą wspomnienie wojen, które przetoczyły się przez Hirschberg na początku XIX wieku. Tam właśnie spoczęli ich polegli bohaterowie… Teraz blisko ich mogił sunie tramwaj do Warbrunn. A jego ciężar na tyle szkodzi murom kaplicy, że trzeba ją rozebrać. Do rąk dr. Hugona trafiają małe organy, dwie figury świętych i cztery lichtarze. Do tego dar dość kłopotliwy, choć cenny – kuta ręcznie żeliwna krata.
Te kościelne skarby obok zbioru jaj ptasich podarowanego przez bibliotekarza muzealnego Georga Krausego oraz mebli, luster, obrazów, bibelotów, rzeźb, przedmiotów ze szkła – wszystko pochodzące z Hirschbergu i okolic – a przekazane przez przyjaciela Riesengebiergesvereins byłego kapitana Hoehne. Człowieka o sporych koneksjach rodzinnych w Jeleniogórskiem, choć mieszkającego w Berlinie. Brat kapitana był burmistrzem Kowar, a niezamężna siostra prowadziła mu dom. Obydwoje to – jak pisze Seydel – koneserzy i kolekcjonerzy dzieł sztuki, którzy swój majątek zapisują berlińskiemu kapitanowi, a ten czyni zeń dar dla regionalnego muzeum przyjaciół Karkonoszy.
Mając przed oczami wąsate oblicze Hoehne i jego życzliwe spojrzenie, Seydel podejmuje kolejne wyzwanie: postanawia zbudować dla Muzeum Towarzystwa Karkonoskiego własną siedzibę. Co założy, osiąga w ciągu czterech lat. Wcześniej uzyska dotację i wsparcie przyjaciół. – Pierwsza duża wpłata w wysokości 3500 marek wpłynęła w dniu moich 70. urodzin, 12 listopada 1910 roku, jako dar wszystkich grup lokalnych Towarzystwa Karkonoskiego – odnotowuje z dumą szef RGV. Były też cegiełki.
Eliksir młodości
Przyjaciel Karkonoszy czuje emocjonalną więź niemal z każdą chwilą związaną z budową siedziby muzeum regionalnego. Przedsięwzięcie wręcz odmładza go. Przekroczył już siedemdziesiątkę, ale wciąż aktywnie zabiega o każdego feniga, notuje każdy wydatek, tworzy swoiste kalendarium powstawania dzieła swojego życia, którym zapełnia się pusty dotąd grunt u zbiegu Kaiser-Friedrichstrasse i drogi Hugerschoffów.
– 3 czerwca 1912 roku rozpoczęły się prace budowlane. Teren opada tu w kierunku miasta, wykopana ziemia układana była w taki sposób, aby podwyższyć miejsce, w którym miała stanąć chata wiejska, podkreślając jej górski charakter. Kamienica mieszczańska miała być położona wyraźnie niżej. Pofałdowany teren ogrodu otrzymał dzięki temu przyjemny widok – zanotował Seydel.
Po miesiącu w wykonane z janowickiego granitu mury fundamentów wmurowana jest szklana kapsuła, a w niej – pismo pióra tajnego radcy i samego Hugo Seydela, którzy krótko wyjaśniają cel budowy oraz wymieniają nazwiska architektów, inwestora oraz firmę budowlaną wznoszącą gmach. A ten rośnie w imponującym tempie. Już w listopadzie budynek główny jest zadaszony, a w grudniu tego samego roku – wyposażony w instalację elektryczną i grzewczą.
Bo relief był za kruchy
Zapał Seydela zderza się jednak z przeciwnościami losu: nie wszystko idzie jak po maśle. Nie obędzie się bez przygód przy wznoszeniu repliki kamieniczki mieszczańskiej. – Jako wzór posłużyły dwa domy stojące przy placu Ratuszowym przy wejściu od ulicy Jasnej. Barokowe ozdoby fasady zostały przez firmę Carl Pauschke z Janowic Wielkich – pisze dr Hugo. Kamienice, którymi się zainspirował, były własnością majętnej rodziny kupieckiej von Buschów. Seydela szczególnie urzeka relief statku, który pod pełnymi żaglami sunie po morskich falach.
Przeklnie pewnie swoją zachciankę, kiedy sztukator Zieller, któremu zleca opracowanie repliki (dostał zgodę właściciela), czy to przez niezręczność, czy przez pecha, uszkadza płaskorzeźbę. Był przekonany, że była ona z kamienia, a okazała się dziełem stiukowym. W celu odwzorowania postanawia zdemontować ozdobę. Jedno zbyt mocne uderzenie młotka i… katastrofa gotowa.
Incydent od razu wychwytują dziennikarze i cały Hirschberg huczy od plotek o demontowaniu i niszczeniu ozdób na kamienicach w Rynku. – Przysporzyli mi tym nowych kłopotów – napisze Seydel. Uszkodzenie zręcznie zamaskowano po powtórnym ułożeniu rzeźby – kiedy już został wykonany jej odlew. Kamieniczka mieszczańska została ukończona w stanie surowym w czerwcu 1913 roku. Upamiętnia rodzinę von Buschów, wspomnianych już majętnych kupców. Ich znak towarowy i herb szlachecki trafił na południowo-zachodnią ścianę budynku.
Jak lustro miasta
Pragnieniem Seydela jest, by wnętrze kamieniczki odzwierciedlało ogólne tendencje wystroju pomieszczeń w Hirschbergu, zwłaszcza tych, które twórcy muzeum podobają się szczególnie. Podobnie jak relief ze statkiem, dr. Hugona urzeka sufit w sierocińcu Buchsa przy Zapfenstrasse (dziś Kilińskiego). Zdobiony sztukateriami jest tylko przykładem na to, jak dużą wagę przywiązują jeleniogórzanie – nawet ci niekoniecznie bardzo zamożni – do otaczania się pięknymi przedmiotami. Seydel marzy, by taki sam sufit był w muzealnej komnacie patrycjuszowskiej.
– Szczęśliwym zbiegiem okoliczności u sztukatora zatrudniony był w tym czasie młody, niezwykle utalentowany artysta o nazwisku Lober, wykształcony w Monachium rzeźbiarz, którego specjalnością były prace sztukatorskie – notuje doktor. Ale i tu plany krzyżuje mu rzeczywistość. Lober jest Austriakiem. Wybucha wojna. Artysta idzie na front, skąd już nie wraca. Dzieło musi dokończyć kto inny.
Z kolei parkiet jest kopią tego, który znajduje się w kamienicy nr 30 w Rynku.
Seydel nie zdaje sobie z pewnością sprawy, że za kilkadziesiąt lat cały wystrój kamienic z centralnej części miasta zostanie obrócony w pył podczas prac rozbiórkowych. Ocalałą sztukaterię tylko w części uda się uratować i niezbyt udolnie wbudować w rekonstruowane budynki. A po symbolu herbowym von Buchsów i żaglowcu, który tak urzekł szefa Riesengebiergesvereins, pozostanie tylko wspomnienie i… odlew wykonany na zlecenie Seydela. Wtopiony w miniaturkę kamieniczki mieszczańskiej, której oryginał nigdy już nie wróci do dawnej świetności.
Podobnie balustrada schodów pochodząca z kamienicy przy Priesterstrasse (Kopernika) 10, podarowana muzeum przez kupca Zimansky’ego. Budowla ta nie doczekała współczesności. Runęła zwalona przez pomysłodawców zniszczenia dawnego dziedzictwa Jeleniej Góry. A balustrada – dzięki Seydelowi – ocalała. Przy Kopernika znajdowała się przy schodach wiodących z parteru na piętro. – Korytarz był tak ciemny, że nie można było dostrzec tej misternej roboty – pisze Seydel. Dlatego w nowym gmachu została w sposób szczególny wyeksponowana, by każdy mógł podziwiać misterne dzieło barokowego i anonimowego kowala artysty.
Piec z duszą
– Szczególnie miła była dla mnie myśl, aby do głównej bryły budynku dokleić kopię górskiej chaty wiejskiej, charakterystycznego dla naszych okolic domu zrębowo-przysłupowego i wyposażyć go w stare sprzęty – pisze Hugo Seydel. Tak powstała istniejąca do dziś chata karkonoska. Stworzył ją architekt Schurek na podstawie szkiców, które zrobił sam Seydel z przyjacielem podczas wędrówek po górskich miejscowościach.
– Wiosną 1913 roku, kiedy hrabia Schaffgotsch na moją prośbę zgodził się pokryć koszty budowy – rozpoczęła się realizacja projektu – czytamy we wspomnieniach. Architekt Pulver, który dozoruje prace, zwraca szczególną uwagę, aby chata została zmontowana zgodnie z techniką identyczną jak w oryginalnych tego typu budowlach. Seydel zadbał o urządzenie wnętrza, a każdy przedmiot przywiózł osobiście z pobliskich wsi.
– Najtrudniej było z piecem – pisze. – Ileż ja się naszukałem takiego zielonego! Dlaczego zielonego? Do połowy XVIII wieku w chałupach wiejskich okolic Jeleniej Góry piece wykonywano z ciemnozielonych glazurowanych kafli. Na początku dwudziestego stulecia trzeba było ich ze świeczką szukać. Seydel znalazł dwa, w kiepskim zresztą stanie: w Borowicach i Janowicach. Nie nadawały się do niczego.
Dopiero dzięki wskazówce pani adwokat Reier, muzealnik dociera do chałupy w Zachełmiu. Tam odnajduje zielony przedmiot pożądania. Dogaduje się z właścicielami. Załatwia im piec zamienny, a zielone cacko – rozmontowane przez znajomego zduna – trafia do chaty karkonoskiej przy budowanym muzeum.
– Z przodu znalazło się palenisko, z tyłu – piec chlebowy, którego palenisko było na zewnątrz izby. Na znajdującą się w jej wnętrzu część pieca chlebowego wchodzi się po murowanych stopniach. To miejsce przeznaczone dla starych i chorych domowników – opisuje Seydel.
Piec staje obok pięknego łoża z baldachimem ze Strupic, zegara Seegera z Michałowic, masielnicy z Jagniątkowa oraz warsztatu tkackiego z Jeżowa Sudeckiego.
Wykończone muzeum staje w niespełna półtora roku od zamurowania w jego fundamentach szklanej kapsuły z pismem fundatorów dzieła. Seydel ma teraz na głowie przeprowadzkę zbiorów z sześciopokojowego mieszkania przy Promenadzie do odległej – niemal w linii prostej – o kilkaset metrów nowej siedziby placówki. Nawet jej wyposażenie pochodzi od lokalnych twórców. Spośród trzech ofert firm meblarskich – z Drezna, Hamburga i Hirschbergu – Seydel wybiera propozycję ze stolicy Karkonoszy. Umeblowaniem zajmie się spółka Rudolf&Comp.
Dr Hugo z sentymentem wspomina jej współwłaściciela pana Robaschika. – Poinformował mnie, że jego firma chciała wyrazić specjalne zainteresowanie w taki sposób, że zupełnie bezpłatnie podarowałaby mu witrynę wystawową – pisze. Stanęła w dużej sali na pierwszym piętrze.
Długo by można wymieniać przedmioty, które opisuje Seydel. Każdy z nich ma swoją historię, wręcz duszę, która swoim oddziaływaniem wypełnia nie tylko wnętrze wybudowanego muzeum. Dr Hugo jest z nimi związany uczuciowo, co nadaje wszystkiemu niespotykany wyraz martwej co prawda natury, ale ożywionej w czarodziejski sposób gawędą i wspomnieniem ich opiekuna.
Wędrowiec dla sprawy
Ale Seydel, kiedy siedzi w swoim gabinecie na tyłach drogi Hugerschoffów, wspomina nie tylko swój wkład w dzieło powstania gmachu muzeum i uzbierania zawartości gablot oraz magazynów. Pasją Hugona są góry. Mało kto zdaje sobie sprawę, że to dzięki temu człowiekowi można swobodnie chodzić po karkonoskich szlakach i odpoczywać w większości schronisk, bo to właśnie Seydel z kolegami z Riesengebirgsvereins wytyczał górskie trakty i dbał o ich zagospodarowanie. Przemierzają w górach setki, jeśli nie tysiące kilometrów.
Seydel, nie tylko jako namiętny regionalista i żarliwy lokalny patriota, ale jako człowiek praktyczny, podejmuje misję ocalenia dla potomnych dziedzictwa Jeleniej Góry i okolic. Ale nie tylko. Chciał przyjaźnie ucywilizować góry, co mu się w znacznym stopniu udało. Dziś, kiedy spacerujemy ku Wodospadowi Szklarka lub Kamieńczyk, lub podążamy na Śnieżkę Drogą Jubileuszową, nie zdajemy sobie sprawy, że – gdyby nie Seydel – te tereny wciąż byłyby mniej dostępne dla turystów.
Oswajanie Kamieńczyka
Żeby pod koniec XIX wieku dostać się do najbardziej czarujących zaułków Karkonoszy, trzeba wykazać się samozaparciem i dobrą kondycją fizyczną. Dość przypomnieć, jak Seidel opisuje swoją wycieczkę nad wodospad Kamieńczyk. Zackelfall.
– Po raz pierwszy udałem się tam w 1858 roku. Do wąwozu schodziłem po jednej lub dwóch długich drabinach. Były przymocowane pionowo do ściany skalnej. Należało wykazać się pewną dozą sprawności, by zejść, a następnie wspiąć się po owych drabinach. Później zejście zostało ułatwione poprzez wykucie w skale kilku stopni – czytamy.
Seidel zdaje sobie sprawę, że góry to „poligon” dla wyczynowców, lecz miejsce, które chciałby odwiedzić każdy. Dlatego chce oswoić Wąwóz Kamieńczyka poprzez budowę przyjaznego dojścia, które jednocześnie nie naruszy naturalnego porządku i piękna tej enklawy, która – jak podkreśla – szczególnie w okresie topnienia śniegów.
Planuje poprowadzenie ścieżki jak najbliżej ściany skalnej z widokiem na rzekę aż do wejścia do wąwozu, a stamtąd sprowadzenie jej w dół po żelaznej konstrukcji przymocowanej do kamieni. Seydelowi pomaga jego przyjaciel radca komercyjny Hoffmann z Hirschbergu. Jest on wspówłaścicielem fabryki maszyn Stark&Hoffmann i opracowuje projekt techniczny oraz studium wykonalności śmiałego – jak na tamte czasy – zamierzenia.
11 czerwca 1889. Robotnicy z kilofami pojawiają się na stromym zboczu i w pocie czoła, metr po metrze wyrzynają niemal półkilometrowe przejście. Zajmuje im to ponad rok! Ale to nie wszystko, bo najtrudniejsze zadanie to przeprowadzenie zejścia po ścianach wąwozu. – Największym wyzwaniem było wykucie w ścianach wąwozu otworów, w których należało umieścić 40 podpór konstrukcji żelaznej. Robót podjął się mistrz budowlany i cieśla Exner w Petersdorfu – zanotował Syedel.
Zadanie jednak przerosło pomysłodawców. Ściany wąwozu Zackelfall (Kamieńczyka) okazują się tak twarde, że nawet najostrzejsze przecinaki tępią się po kilkudziesięciu uderzeniach. Nie wytrzymują też ludzie. Prace posuwają się w żółwim tempie, a piechowicka firma – choć opłatę z góry ustalono – żąda jej zwiększenia. W końcu udaje się.
12 maja 1890 roku. Hoffmann zwozi na szczyt całą konstrukcję, po której przez najbliższe dziesięciolecia będą spacerowali turyści podziwiając jeden z najpiękniejszych wodospadów karkonoskich. Rozpoczyna się montaż. 19 lipca tego roku wszystko jest gotowe, włącznie z drewnianą nawierzchnią zejścia.
Paradoksalnie, budową traktu Seydel i Towarzystwo Karkonoskie robią sobie sporo kłopotu. Do Kamieńczyka zmierza coraz więcej turystów, a właściciel schroniska wyczuwa koniukturę. Za zwiedzanie wodospadu pobiera opłaty. System zapór gromadzi wodę, która jest spuszczana tylko wtedy, kiedy przy kaskadzie zgromadzi się odpowiednia liczba widzów z biletami.
Z kolei przyjaciele Karkonoszy działają – jak się to mówi dziś – non profit, nie odnosząc żadnych korzyści ze swoich udogodnień. Dlatego wielu cwaniaków umyka wykutym szlakiem. – Zwiedzali wodospad przy otwartej śluzie i uciekali nie płacąc za to – wspomni szef RGV. Kłopot znika, kiedy koszty utrzymania Zackelfallu bierze na siebie zarząd kameralny w Schreiberhau (Szklarska Poręba), co czyni kaskadę dostępną dla wszystkich.
Poseł może więcej
Droga Jubileuszowa na Głowę Olbrzyma, jak zwano najwyższy szczyt Karkonoszy, to pamiątka pozostawiona na ćwierćwiecze istnienia Towarzystwa Karkonoskiego. Po wielu trudach wytyczona i oddana do użytku 14 lipca 1905 roku. Seydel załatwia wszystko: od formalności prawnych (może więcej niż pozostali członkowie Riesengebiergesvereins, bo jest posłem do Landtagu) poprzez ekipy robotników, pozwolenia i inne formalności i wnioski.
– Wiele czasu pochłonęło wypełnienie drogi żwirem. Kopuła Śnieżki zbudowana jest z granitu, z którego poprzez wietrzenie, pozostaje żwir jedynie w tym miejscu, pozostała część składa się z łupków, które – jako zwietrzelina – nie nadają się do budowy dróg. Żwir dowożono więc z niewielkiego wyrobiska ze Schroniska Obri Bouda. Ze wszystkim zdążono na czas – wspomina Seydel.
Także i on, wraz z przyjacielem dr. Baerem, przyczyniają się do powstania na Śnieżce obserwatorium meteorologicznego. – 18 maja 1894 roku przyjęto wniosek, aby Towarzystwo Karkonoskie przygotowało w porozumieniu z Austriackim Towarzystwem Karkonoskim stację meteorologicznego – pisze przewodniczący RGV.
A słowo stało się ciałem po kilku latach, kiedy Seydel – wydeptawszy wszystkie możliwe urzędowe ścieżki, załatwił formalności i pieniądze. Dopina swego: dogaduje się z Schaffgotschami, właścicielami szczytu. – Jesienią i zimą 1898/99 wwieziono na górę większość materiałów budowlanych i w czerwcu 1899 budowa ruszyła, by zakończyć się w październiku. Wiosną 1900 roku rozpoczęto wyposażanie wnętrz. W maju i czerwcu ustawione zostały instrumenty – pisze.
Wyszkolono pracownika i 5 lipca 1900 roku obserwatorium zostało uroczyście otwarte przy udziale wierchuszki ówczesnych władz z nadprezydentem Księciem von Hatzfeldem z małżonką na czele. – Było dla mnie niemałą przyjemnością, że mogłem mieć swój udział w stworzeniu owego dzieła o wielkim znaczeniu dla naszych okolic i całej ojczyzny – napisze po latach Hugo Seydel. To samo dzieło, które po ponad 60 latach zostanie rozebrane, aby dać miejsce konstrukcji przypominającej latające talerze, gdzie do dziś mieści się obserwatorium.
Grzybów było w bród
21 lipca 1909 roku. Upalny dzień w lesie pod Borowicami. Ubrani w wysokie skórzane buty młodzi ludzie z kapeluszami na głowach kroczą uważnie zakosami podgórskich lasów. W rękach mają kosze, a w nich brązowią się letnie borowiki szlachetne, które wyjątkowo obrodziły w tym miesiącu po mokrej i ciepłej wiośnie. Oraz cała masa innych owocników runa leśnego.
Za młodzieńcami paradują nobliwie Seydel i sekretarz sądu okręgowego, niejaki Schal – mieszkaniec Leśnej. To grzybobranie jest ich pomysłem.
– Zauważyłem, że mieszkańcy praktycznie nie znają rosnących tutaj grzybów jadalnych. Zbieracze ograniczają się do prawdziwków, koźlarzy czerwonych, kurek i rydzów, nie zwracając uwagi na inne grzyby – czytamy we wspomnieniach dr. Hugona. Pokreśla, że w lasach oprócz wspomnianych gatunków jest wielka różnorodność innych, smakowitych. – Szkoda, by zmarnowały się tak bezpowrotnie!
Przyjaciele Karkonoszy chcą, aby mieszkańcy pogórza nauczyli się rozpoznawać grzyby. Ale nie tylko. Schal – jak pisze Seydel – miał im w tym pomóc, bo to nie tylko doświadczony i wyborny znawca leśnego runa, lecz również doskonały kucharz, który potrafi przyrządzić niezapomnianą grzybową ucztę.
Seydel proponuje, aby o grzybach prowadzono lekcje praktyczne. – Nauczyciele i uczniowie winni wspólnie pod nadzorem Schala wyruszać na grzybobranie. Ten zaś kończyłby je odpowiednim wykładem – pisze szef RGV. Udaje mu się zdobyć pieniądze na przeprowadzenie tej akcji edukacyjnej w każdej miejscowości pobliża Hirschergu, która graniczy z lasami. Z odpowiednim wnioskiem Seydel występuje, między innymi, do urzędu kameralnego w Hermsdorfie (Sobieszów).
Doktor nie chce przy tym pokazu dla tłumu letników, ale jedynie zajęcia dla młodzieży i uczących. Nie ukrywa, że – aby załatwić całą akcję – musi przetrzeć tryby całej machiny biurokracyjnej. Ale jest skuteczny. Dzięki niemu do szkół trafia „Przewodnik dla miłośników grzybów” Michaela oraz tablice edukacyjne. Jak sam podkreśla, rozruszał ruch w grzybowym interesie. – W ostatnich latach wiedza w tym zakresie znacznie wzrosła, a zbieractwo grzybów stało się szczególnie popularne, kiedy nasze społeczeństwo spostrzegło, że mogą być świetnym towarem handlowym – zauważa.
Epilog
Seydel pisze swoje wspomnienia do maja 1923 roku. Część z nich powstała, kiedy dochodził do zdrowia po przejściu ciężkiej grypy. Nie działa już wówczas tak aktywnie ze zrozumiałych względów. Ale wciąż dogląda swojego dzieła powierzając pieczę nad nim młodszym przyjaciołom Karkonoszy. Dziewięć lat później zmarł dożywszy sędziwego wieku 92 lat.
Oprócz niezmierzonego wręcz plonu działalności w górach i stolicy Karkonoszy, pozostawia po sobie manuskrypt, którego los pozostał nieznany. Dopiero po latach Ullrich Junker wygrzebuje z akt wrocławskiego Archiwum Państwowego rękopis zatytułowany „Wspomnienia tajnego radcy prawnego dr. h. c Seydela w Jeleniej Górze z jego działalności w Towarzystwie Karkonoskim”. – Książka ta powinna po mojej śmierci znaleźć swoje miejsce w bibliotece muzealnej – pisał zamiast wstępu autor, cztery lata przed zejściem z tego świata.
Czy to dokładnie 1 maja 1928 roku. Osiemdziesiąt lat później, 28 kwietnia 2008 Stanisław Firszt, dyrektor Muzeum Karkonoskiego i w pewnym sensie spadkobierca dzieła Doktora, trzyma w ręku tomik przetłumaczonych na polski wspomnień. Spogląda na niego Hugo Seydel. I z portretu, który jest w muzealnych zbiorach, i z popiersia dłuta Cyrilla dell Antonio, mistrza dłuta wśród cieplickich snycerzy.
Zanim tom powstał, Ullrich Junker przesiedział wiele godzin nad rękopisem i z ozdobnego gotyku pisanego ręką Seydela powstała transkrypcja drukowana. I na jej podstawie Tomasz Pryll, ten sam, który tak udanie zmierzył się z kronikami jeleniogórskimi Herbsta i Hensela. Całość językowo ogładził Romuald Witczak.
Wszyscy zafundowali czytelnikom wehikuł czasu, w który warto wsiąść choćby podczas wędrówki po górskich szlakach, czy też oglądając eksponaty, które z troską gromadził i zachował Seydel. Jego dobry duch zaprzyjaźnił się chyba z Rzepiórem i trwa w każdym zakątku Karkonoszy, jeszcze widzianych przez gałęzie drzew z pagórka na Rycerskim Wzgórzu.