Beton jeleniogórskiej Polski Ludowej
Mija 40 lat od momentu, kiedy na pięknych łąkach za Bobrem zaczęły pojawiać się klockowate bloczyska z wielkiej płyty. To zalążek największego osiedla i zarazem jeleniogórskiej sypialni – Zabobrza.
Dlaczego rozrosło się ono akurat tam, gdzie według logiki powinny pozostać pola? Czy zdecydował o tym tak zwany dyrektor, którego ucieleśnienie widzieliśmy w filmie „Poszukiwana, poszukiwany” Stanisława Barei? Nie dość, że na makiecie kazał przenieść jezioro, to jeszcze za racjonalizatorski pomysł dostał honorarium.
<b> Z Wiejskiej do miejskiej </b>
Stanisław Bareja, legendarny reżyser i prześmiewca absurdów Polski Ludowej, w Jeleniej Górze pomieszkiwał, a nawet skończył popularnego „Żeroma” (repetował jedną klasę). Ale w jego czasach na Zabobrze bez bloków chodziło się na spacery. Przyszły filmowiec mieszkał z rodziną w jednej z poniemieckich kamienic przy ul. Wincentego Pola.
Łany łąk, pól zasianych zbożem, ścieżki do Dziwiszowa – i gdzieś w oddali panorama Jeleniej Góry i jej przedmieść. Bliżej garbate mostki – ten nieopodal tyłów Labofarmy (dziś Jelfa) – drugi: na Osiedlu Robotniczym obok Wiejskiej. Ta oto ulica, z niemiecka zwana Dorfstrasse, była naturalną granicą stolicy Karkonoszy. Już z nazwy wynikało, że właśnie tam mieszkali rolnicy, którzy uprawiali okoliczne, bardzo żyzne jak na górskie warunki, grunty.
Sądząc po zabudowie ulicy Wiejskiej, źle jej mieszkańcom się nie wiodło. W jej ciągu była restauracja, szkoła i kilkadziesiąt zagród porządnie urządzonych. Całość osady Niemcy nazwali Straupitz, po 1945 roku Polacy zmienili na Raszyce, choć nazwa Strupice też się utrzymała. Rolnicza sielanka zaczynała się kończyć w latach 60-tych wieku ubiegłego, kiedy to – w ramach rozrastania się miasta Jeleniej Góry – na polach postanowiono zbudować nowoczesne osiedle mieszkaniowe.
<b> Tajemnica dzielnicy Centralnej </b>
Na przekór urbanistycznej logice, ale z sukcesem na miarę czasów, kiedy Polska miała rosnąć w siłę, a ludzie – żyć dostatniej, Zabobrze kwitło placami budowy, smrodem karbidu i coraz to nowymi blokami.
W czasach Hirschbergu żaden z planów nie przewidywał rozwoju miasta na tych ziemiach, traktowanych po części jako tereny zalewowe.
Ale kiedy, w 1977 roku, Zabobrze rosło jak na drożdżach i przesądzono już o budowie trzeciej części tego osiedla, powstał mało znany dziś plan budowy dzielnicy Centralnej, położonej między Jelenią Górą i Cieplicami. Jego głównym projektantem był architekt i urbanista Jacek Jakubiec, który po stanie wojennym ożywił ruinę renesansowego dworu Czarne.
– Już wtedy w środowisku urbanistów (polskich i nie tylko) zaczynała narastać krytyka i opór wobec zalewania miast wszechobecną monokulturą betonowych osiedli-molochów z wielkiego bloku a potem z wielkiej płyty – wspomina Jakubiec. Zamarzyła się jemu i kolegom dzielnica Centralna.
Jacek Jakubiec: – Jako bardziej indywidualnie kształtowana, kameralna w skali, dobrze wpisana w topografię i fizjografię terenu tkanka osiedli, nawiązująca do dawnej idei "miast-ogrodów".
Udało się zorganizować konkurs na koncepcje tej dzielnicy. Wygrali warszawiacy (Fabierkiewicz i Ciborowski). Prace projektowe miały być kontynuowane, ale wiszący w powietrzu kryzys i schyłek prosperity epoki Gierka na to nie pozwolił.
Projekt był ambitny i przyjazny dla mieszkańców. Przewidywał budowę dworca kolejowego w okolicach dawnej Celwiskozy oraz powstanie wkomponowanych w okoliczne pagórki wielorodzinnych kamieniczek, połączonych siecią ulic i architektonicznie wkomponowanych w okoliczny krajobraz.
<b> „Czwórka” bez odbioru
technicznego </b>
Nie zabrakło za to pieniędzy na rozbudowę Zabobrza, choć po 1981 roku została ona znacznie przyhamowana. Jedną ze sztandarowych inwestycji rozpoczętych w gierkowskich czasach, a oddaną do użytku za ekipy Jaruzelskiego była szkoła podstawowa nr 4.
Miała ona rozładować zatłoczenie w innych miejskich podstawówkach. W ówczesnej „ósemce”, a wcześnie „trójce” (jednej z tysiąca szkół na tysiąclecie) dzieci uczyły się na zmiany. Część młodych zabobrzan kierowano do starej „dwójki” przy Armii Czerwonej, część – do sportowej „dwunastki” przy Grunwaldzkiej.
Władze spieszyły się tak bardzo z oddaniem do użytku „czwórki”, że zrezygnowano nawet z oficjalnego odbioru technicznego. Choć w salach placówki miał się uczyć tłum dzieci i młodzieży.
W PRL-u szkołę traktowano jak każdy produkt: była na gwarancji. Wszystkie usterki miały być naprawione podczas kolejnych wakacji. Można się domyślać, że z powodu kryzysu i pośpiechu w dokończeniu ślimaczącej się budowy, jej wykonanie nie było idealne.
Nie powiodły się także zamiary rozładowania tłoku. Klasy i tak okazały się zbyt liczne, a pomieszczenia – za ciasne. Na niewiele zdało się uruchomienie filii szkoły w poniemieckim budynku przy ulicy Wiejskiej.
Absolwenci „czwórki” z początku lat 80-tych na pewno pamiętają zajęcia prowadzone na dwie zmiany.
Lekcje zaczynały się o godz. 7. 10 – niemal jak praca w zakładzie przemysłowym. Przerwy trwały pięć minut, a tylko jedna – 20. Ostatni uczniowie wychodzili o godz. 17. 30.
<b> Walter w teczce </b>
Patronem „czwórki” został generał Karol Świerczewski, legendarny Walter, uczestnik wojny domowej w Hiszpanii i dowódca II Armii Wojska Polskiego. Przy okazji zdeklarowany komunista i alkoholik, zabity przez Ukraińców z UPA już po drugiej wojnie światowej.
Historię nadania tego imienia, ciekawie opisują autorzy strony internetowej szkoły:
„15.12.1983 r. samorząd uczniowski przedstawił propozycje wyboru patrona szkoły. Spośród trzech ofert: Fryderyka Chopina, Piastów Śląskich i Stanisława Moniuszki, wybrano Piastów Śląskich, jednak ówczesne przepisy zabraniały nadawania zbiorowych imion patronów. 10.05.1986 r. na uroczystym apelu szkole nadano imię generała Karola Świerczewskiego.”
Nie dość, że procedura nadania miana generała, co się kulom nie kłaniał, trwała prawie trzy lata, to jeszcze wyparł on Chopina i Moniuszkę. A Piastowie Śląscy okazali się – w oczach oświatowych przepisów – postaciami zakazanymi, choć ich imię nosiła wówczas (i do dziś ma) Akademia Medyczna we Wrocławiu.
Jak można się domyślić, zdanie samorządu uczniowskiego ówczesne władze miały gdzieś, bo i tak wybrały kogo trzeba.
Imieniem Chopina ochrzczono za to zbudowaną kilka lat później (też w ślimaczym tempie) największą do dziś podstawówkę w mieście, czyli popularną „jedenastkę”.
Z kolei z miana Władysława Broniewskiego cieszy się wciąż zabobrzańska „ósemka”. A patron placówki, napisał w poemacie o Stalinie:
„Potrzebny jest Maszynista,
którym jest On:
towarzysz, wódz, komunista -
Stalin - słowo jak dzwon!”
<b> Magiczne Zabobrze </b>
Stare Zabobrze dochowało się zapewne kilku „magicznych” miejsc. Jednym z nich pozostaje do dziś pawilon przy ulicy Różyckiego zbudowany – jak na początek lat 70-tych – z architektoniczną fantazją.
Mieściła się tam przez długie lata jedyna na osiedlu restauracja zwana „Jutrzenką”. Niewiele miała wspólnego z dobrym jedzeniem, ale karmiła: pomidorową z ryżem i mielonym z ziemniaczanym purée. I była też kawiarnia o tej samej nazwie z drink barem i dancingami.
Zbyt dobrej sławy lokal nie miał.
Kultowym miejscem są także same mieszkania w blokach. Od czteropokojowych apartamentów po klitkowate M-2 – czyli pokój z łazienką i ślepą kuchnią. Umieszczone w betonowych klockach o różnym kształcie: od punktowców, po czteroklatkowe prostokątne bloczydła.
Od gomułkowskich, cuchnących mieszaniną psiego i ludzkiego moczu budynków z klatkami schodowymi oświetlanymi przeszkloną częścią dachu, po nowocześniejsze rozwiązania: choćby wieżowce zaopatrzone w klekoczące się windy, zsypy na śmieci. Jednym i drugim towarzyszy ten sam odór.
Do dziś mieszkańcy osiedla przeklinają akustykę spowodowaną przez betonową konstrukcję. Nie trzeba zakładać podsłuchu, aby usłyszeć kłótnię sąsiadów, a łomoty z dołu, czy z góry są dla zabobrzan codziennością.
Do zabobrzańskiego stylu dostosowała się też architektura sakralna. Bardziej lub mniej udana. Najpierw rozbudowano późnośredniowieczny kościółek św. Wojciecha w Raszycach o dość przestronne wnętrze, dobrze oświetlone, ale w niczym nienawiązujące do pierwowzoru.
Później na Zabobrzu III powstał kościół św. Jana. Sylwetą wpisał się w blokowe sąsiedztwo, choć formą – jak większość świątyń zbudowanych pośród blokowisk – raczej nie zachwyca.
<b> Wielka płyta rządziła </b>
Największe osiedle w mieście nie było oczywiście jedyną próbą wprowadzenia wielkopłytowej architektury do Jeleniej Góry i jej okolic. W 1964 roku w Cieplicach powstało Osiedle XX-lecia PRL, rozbudowywane jeszcze w latach 80-tych wieku ubiegłego, między innymi o dość koszmarny wysokościowiec, najwyższy budynek w uzdrowiskowej części stolicy Karkonoszy.
Postawiono je głównie jako sypialnię dla pracowników pobliskiej „Fampy”.
Po ustrojowym przełomie, aby nie komplikować sprawy, nazwy nie zmieniono, ale skrócono. Dziś jest to po prostu Osiedle XX-lecia. Wtajemniczeni wiedzą, czego to dwudziestolecie dotyczy. Niewtajemniczeni mogą sobie to dowolnie interpretować.
Bliźniaczym Zabobrzem w miniaturze jest też w Cieplicach osiedle Orle, zbudowane w oparciu o te same założenia architektoniczne. I jak pięść do nosa pasujące do łąk i willowej zabudowy przedmieścia Cieplic.
Wit Stwosz, patron jednej z ulic, zapewne nie byłby zadowolony, że jego imieniem nazwano trakt w tym betonowym blokowisku.
Coś na kształt osiedla z wielkiej płyty powstało także w samym centrum Jeleniej Góry, w okolicach ulicy Ptasiej, na wzgórzu zwanym przez Niemców Vogelberg, czyli Ptasią Górą. Dziś to Wzgórze gen. Grota Roweckiego, a za PRL – marszałka Roli-Żymierskiego.
Te betonowe klocki miały być w założeniu elitarną nowoczesną jeleniogórską zabudową. Część mieszkań można było dostać tam jedynie po – tak bardzo znanej w czasach PRL (i w RP też) – znajomości. I dopłacie w bonach dolarowych, bo oficjalnie amerykańskich dolarów nie można było mieć.
Później – z nieznanych do końca powodów – punktowce zaczęły pękać. Polepiono je jakimś lepiszczem. A kiedy przyszła moda na tynki docieplające – pęknięcia zakryto. I stoi to osiedle do dziś, choć już znacznie mniej atrakcyjne niż w czasach, kiedy powstawało.
<b> I co z tego będzie? </b>
Futurologią można nazwać przewidywania dotyczące przyszłości tych części miasta. Na pewno wrosły one bardzo mocno w organizm Jeleniej Góry. Dziś mało kto wyobraża sobie stolicę Karkonoszy bez Zabobrza, gdzie mieszkają tysiące jeleniogórzan. Ciepliczanie nie widzą Cieplic bez osiedli XX lecia i Orlego.
Eksperci sztuk budowlanych nie prorokują jednak blokowiskom długiego żywota. Prefabrykowane elementy są połączone kotwami i linami stalowymi. Stanu technicznego tych umocnień nikt nie jest w stanie sprawdzić, ponieważ znajdują się w miejscach zupełnie niedostępnych. A faktowi, że są narażone na szkodliwe działanie deszczów, śniegów i zębu czasu – nikt zaprzeczyć nie może.
W Niemczech, gdzie taką technologię stosowano, blokowiska są wyburzane.
W NRD-owskim Berlinie i innych miastach, choćby Karl-Marx-Stadt –na szczęście dziś znów Chemnitz – betonowa chluba mieszkaniowa Ericha Honeckera (sekretarza generalnego Niemieckiej Socjalistycznej Partii Jedności) spotyka się z buldożerem.
W Jeleniej Górze trend mody na mieszkanie zdecydowanie się zmienił. Bloki, które kiedyś nęciły elitę i wszystkich spragnionych własnych czterech kątów, dziś dla niewielu są pokusą.
Z kolei stara zabudowa, którą za lat Polski Ludowej określano jako przeznaczony do zniszczenia przeżytek kapitalizmu i meldowano w niej popularnie dziś określany „społeczny element”, ma teraz większe wzięcie. I wpisała się w zabudowę Jeleniej Góry znacznie wcześniej niż betonowe blokowiska.
Na pocieszenie pozostaje fragment dawnych pól między Zabobrzem a Jeżowem Sudeckim i Góra Szybowcowa. Miejmy nadzieję, że nikt tam nigdy bokowisk nie zbuduje.