Belferskie ksywki, czyli "Żerom" wczoraj
– Mówili na nią „gestapo”, bo chodziła w czarnej skórzanej kurteczce, była blondynką i wyłapywała uczniów na drobnych wagarach – wspomina jedną z nauczycielek anonimowy absolwent. – Wyobraźmy sobie, że poziomym drążku wisi np. teściowa... – mawiał tłumacząc zagadnienia z fizyki inny profesor.
Dziś bez ściśle historycznych nawiązań, choć o historii, oczywiście będzie. Tyle że nietypowo. W feryjnym tygodniu „posłuchamy” wspomnień dawnych (starszych i młodszych) absolwentów I Liceum Ogólnokształcącego im. Żeromskiego dotyczących przezwisk i zachowań nauczycieli tej największej szkoły w historii nie tylko powojennej Jeleniej Góry.
<b> Czar przezwiska </b>
Niewielu jest chyba mieszkańców stolicy Karkonoszy, którzy jakoś tam nie otarli się o „Żeroma”. Wielu jest absolwentami tej szkoły, chodził tam ktoś z rodziny, znajomych. W pewnym sensie to szkoła pokoleniowa: uczyli się tam rodzice, kontynuują dzieci i z całą pewnością – już są takie przypadki – wnuki. Spojrzenie na kadrę pedagogiczną po upływie czasu wspomnienia nierzadko wyostrza. A na plan pierwszy idą zabawne powiedzonka i przezwiska, których nauczyciele na pewno nie kochają, choć są pewni, że w uczniowskiej gwarze są właśnie tak, a nie inaczej, nazywani.
Wspomnienie starszego absolwenta (chyba lata 60-te minionego wieku), który zapamiętał nauczycielskie ksywki: – Polskiego uczył mnie „Truskawa” (zwany tak z powodu intensywnie czerwonego nosa – red.) Biologii – „Skrzyp”, rosyjskiego „Krepkina”, później nazywana „Małowatą” (mawiała: – Niekrjepka, niekrjepka, sjadis, dwa – niezbyt, niezbyt, siadaj dwa), matematyki „Jadźka”.
Przysposobienie wojskowe miał „Podskocz”, wuefu nauczał „Czaja” a następnie – „Antoś”, chemii – „Dyra”, fizyki – „Folkier”, geografii – „Kozieł”. A angielskiego uczyła – „Irenka”…
<b> Angielski na cenzurowanym </b>
Chodzi tu o panią Irenę Czerską, jedną z najstarszych stażem anglistek, która jeszcze w latach 80-tych wieku ubiegłego, w schyłkowej epoce realnego socjalizmu, czynnie pracowała w „Żeromie”. Wówczas angielski był na ogólnym cenzurowanym, pierwsze skrzypce grał rosyjski, co zresztą było widać w proporcjach nauczycielek (kilka rusycystek).
A i warto dodać, że I. Czerska doskonale znała rosyjski, którego przez czas jakiś także nauczała. – Pamiętacie? Miała równie dobre udarienije (akcent) jak i stress. Robiła wrażenie, gdy na ruski przychodziła w szkockiej kracie... – to ze wspomnień kolejnego absolwenta.
– P. Czerska była doskonałym pedagogiem. Przejęła nas po roku z Więckowskim (z Armii Maczka czy Andersa) i biedny dziadek nie mógł sobie z nami poradzić. Jak nas p. Czerska przejęła to – cała w szoku całkiem nieźle przerobiła nas na anglistów. Wiele osób wyjechało na stałe za granicę. Jak
odwiedziłem szkołę w latach 80-tych. pani Czerska nic się nie zmieniała! – notuje uczeń chyba z przełomu lat 50 i 60 XX stulecia.
Absolwentka szkoły, już raczej z późniejszych lat (przełom XX i XXI wieku) podaje ciekawe pseudonimy „żeromskiej” kadry.
– Tooddy – od matematyki rzecz jasna i jego powiedzonko „Pamietajcie,
najważniejsze są definicje!”. Ulubiony perkusista - Tadziu K. „O! Katarek masz!!!” (chodzi o Tadeusza Kowalczyka, wymagającego, ale lubianego i cenionego za rzetelność przez wielu uczniów. W chwilach luzu, głównie na studniówkach, pan Tadeusz sadowił się za perkusją i w pełni profesjonalnie bębnił na werblach, kotłach i uderzał i talerze oraz inne instrumenty – red).
<b> Historia inaczej </b>
Postacią, która wpisała się w historię szkoły, był nauczyciel historii, profesor G. Budził skrajne emocje: od zachwytu nad czytelnością prowadzenia zajęć po pogardę za poglądy, które większości uczniów, oczywiście jeszcze w latach PRL się nie podobały. – Na lekcji powiedział kiedyś o Chrystusie: „Ich było dwóch, jednego ukrzyżowano, a drugi udawał, że zmartwychwstał" – podaje jeden z uczniów G. Do tego profesor był dość mocno zaangażowany po partyjnej stronie, czego – co wielu traktowało jako plus – nie ukrywał. No i historię interpretował na swój sposób, z czego czasami wynikały dość zabawne sytuacje.
– Opowiadał o Murzynie z UNRA (taka organizacja amerykańska, która po drugiej wojnie światowej przez jakiś czas pomagała zrujnowanym państwom Europy Środkowej), który prowadził jeepa i obiema rękami rozrzucał paczki z żywnością. – A jak on kierował? – padło pytanie z klasy.
– No, nogami, nogi na kierownicy trzymał… – żachnął się profesor. Na pytanie, czym przyciskał pedał gazu, odpowiedź jasna nie padła. Nauczyciel zaczął się plątać, że to chyba był automat, ale w końcu zmienił temat…
G., ze szpakowatą bródką, miał swoje sposoby wołania do odpowiedzi według jakiegoś dziwnego systemu (regularnie co lekcję pytał dwie osoby). Sadowił uczniów wg. kolejności alfabetycznej. A w prowadzeniu zajęć nieco wyprzedził epokę multimedialną. – Wykresy, dane, rysunki i inne materiały wyświetlał za pomocą rzutnika. Można było ten przedmiot zrozumieć – wspominają byli uczniowie.
Profesor odszedł na emeryturę już po przełomie zmian ustrojowych. Podobno wówczas radykalnie zmienił poglądy… Ale czy to plotka, czy rzeczywistość, trudno ocenić.
<b> Męki fizyczne </b>
Różne są wspomnienia byłych uczniów o nauczycielach fizyki, przedmiotu ogólnie znienawidzonego, choć podobno – przydatnego (raczej jednostkom). Najmilsze budzi postać pana Tadeusza O., dość zabawnego pedagoga, którego pamięta się dzięki rozmaitym powidzonkom, często o charakterze dość makabrycznym i dosłownym.
– Byliśmy z fizyki denni. Może poza dwoma, trzema osobami. Raz przyszedł pan O. na zastępstwo. Z litością spojrzał na „humanistów”, napisał na tablicy parę wzorów. Zadał zadanie. Nikt się nie zgłosił. Próbował rozwiązać to z całą klasą… Nie udało się – opowiada absolwent z roku 1986. Komentarz O. był jednoznaczny: – Aby was obesrało! – powiedział dobrodusznie, czym wywołał salwy śmiechu, zamiast pożądanego (przynajmniej teoretycznie) respektu.
O. zresztą miał zwyczaj używać kaprofagicznych i makabrycznych porównań. – Wyobraźmy sobie, że ruchem przyspieszonym leci, na przykład, gówno. Albo: – Wyobraźmy sobie, że na poziomym drążku wisi, na przykład, teściowa. – Aparat był z niego i krzywdy ludziom nie robił.
Podobno nie dało się tego powiedzieć o fizycznym postrachu wszystkich, których nauczał tego przedmiotu, profesorze Ryszardzie S. Z racji niskiego wzrostu i dość pretensjonalnego charakteru, a może nawet i fizycznego podobieństwa facjaty zwano go Napoleonem lub dość poufale – Krwawym Rychem.
– Jak miał dobry humor, potrafił na jednej lekcji spytać połowę klasy i wszystkim postawić ocenę niedostateczną. Jeśli nie miał humoru… łatwo sobie wyobrazić, co było… – wspomina jedna z uczennic słynnego fizyka.
Ze swojej ostrości on sam uczynił wręcz cnotę. Cieszył się, że budził respekt, a na widok jego niskiej postaci ubranej w przyduży garnitur, kroczącej korytarzami „Żeroma” wszyscy wpadali w popłoch.
Wiedział, że uczniowie go nie znoszą.
Absolwent z 1985 roku:
– Mieliśmy z nim zastępstwo. Opowiadał, jak to założył się o coś ze swoją klasą i wygrał. Zakład polegał na tym, że przez miesiąc uczniowie mieli mu fundować butelkę deficytowej pepsi-coli. Ta regularnie pojawiała się na profesorskim biurku przed każdą fizyką. S. otwierał napój z charakterystyczną pianką i sączył go w trakcie zajęć.
Ale któregoś razu, kiedy zdjął kapsel, nie było ani syknięcia, ani pianki… To wydało się S. podejrzane. „Poczęstował” napojem jednego z uczniów, ale ten kategorycznie odmówił. Następny również. Nikt z tej klasy nie chciał tego wypić… Napoleon odkrył spisek: do butelki, wcześniej otwartej, ktoś nalał mieszaninę moczu i pepsi. – I w ten sposób udaremniłem próbę otrucia mnie – podkreślał w opowieści postrach uczących się fizyki.
Przestał pracować w „Żeromie” podobno z dość przykrych powodów i atmosferze skandalu: za jego sprawą jedna z uczennic miała zajść w stan błogosławiony, a do zbliżenia miało dojść w trakcie wycieczki szkolnej. Ile w tym z uczniowskich plotek, ile prawdy – być może odpowiedź jeszcze znajduje się w szkolnych archiwach, o ile po latach nie trafiły na przemiał.
Inną fizyczną osobowością była pani Helena W., żelazna dama I LO, ucząca bodaj od końcówki lat 50-tych ubiegłego wieku niemal do jego końca (jeszcze pracowała w 1998 roku). Niepozorna postać, ale cięta i to bardzo.
– Moim osiągnięciem z fizyki był u tej pani stopień dwa z plusem. To chyba był w ogóle jej ulubiony stopień, choć zdarzały się trzy z trzema minusami. Czwórki i piątki dawała bardzo rzadko – mówi były uczeń „Żeroma”, który fizykę z panią W. miał przez trzy lata.
<b> Panteon dyrektorów </b>
Absolwenci szkoły pamiętają też doskonale jej dyrektorów, którzy rządzili placówką w czasach uczniowskich karier. Oczywiście, jak to w przypadku osób stojących w hierarchii społecznej wyżej, wspomnienia nie zawsze są kolorowe.
– Moja opinia o panu dyrektorze Kurzyńskim uformowała się na podstawie
niejednokrotnego postawieniu na dywaniku za "przestępstwa" natury: chodzenie w zielonej (materiał nakazany) marynarce porysowanej (za moją zgodą) podczas lekcji przez tych, co za mną siedzieli...
Za to, że bez pozwolenia wyszedłem z lekcji rosyjskiego, ponieważ pani się mnie czepiała, że nie siedzę, wystarczająco prosto w ławce. Była w ciąży, więc wolałem wyjść niż wdawać się w dyskusję, co mogłoby ją wyprowadzić z równowagi – opisuje uczeń „Żeroma” z lat 1971 – 1975, kiedy to Adam Kurzyński zajmował potężny dyrektorski gabinet. Karał on także uczniów za: „nie posiadanie tarczy na kurtce oraz za spóźnianie się na pierwszą lekcję”.
Kolejną osobą, która przejęła owo pomieszczenie z dywanikiem, był Adolf Sypko, polonista. Na zdjęciu z okresu dyrektorowania widać, że gabinet nieco przerasta jego użytkownika (jak zresztą każdego). Z niemieckich czasów Szkoły Realnej ostał się potężny piec kaflowy (raczej nieużywany). Reszta wystroju gabinetowego to meble w stylu środkowego Gierka: z długim stołem konferencyjnym, ławą i dwoma przepastnymi fotelami oraz segmentami.
Ten zwalisty i mało estetyczny wystrój towarzyszył kolejnym dyrektorom co najmniej do końca XX wieku i zapewne wiernie służy do dziś.
A. Sypko miał nienaganne maniery i dość specyficzny sposób nauczania przedmiotu. – Mówił bardzo cicho i trudno było czasami usłyszeć, co. Jako nauczyciel był wymagający i nie miał skrupułów, aby uczniów usadzić na drugi rok – opowiada maturzysta z 1984 roku.
Kolejną postacią w dyrektorskim panteonie był fizyk, Jan Cemerys, który rządził od 1981 do 1986 roku. – Dobroduszny człowiek i pocieszny, ale co tu dużo mówić – znał się tylko na fizyce – twierdzą świadkowie jego rządów. Znany był z ksywki „Klucznik” ze względu na potężny plik kluczy do większości tajemnych pomieszczeń ogromnego budynku szkoły.
– Zbliżanie się dyrektora zwiastowane było dzwonieniem kluczy, dlatego wygłupiający się czasem uczniowie mieli sporo czasu, aby się opanować, zanim dojrzy ich sam Klucznik i zaprowadzi na dywanik, co było jego ulubioną czynnością – dodają.
Wysławiał się w sposób prosty: podczas jego przemówień nikt raczej się nie nudził, bo dyrektor szybko kończył.
Jedna z uczennic wypomina C. „występ” podczas jednej z edycji konkursu pod hasłem „Liga szkół”. Podobno nie potrafił wymienić pięciu tytułów książek autorstwa Żeromskiego, patrona szkoły.
Nie zmienia to faktu, że zachowywał się często bardzo „po ludzku”. – Bez oporów zwalniał uczniów z zajęć, kiedy nie godzili się na to wychowawcy, a ktoś, na przykład, źle się poczuł. Może był trochę naiwny – twierdzą byli absolwenci.
Era fizyków dyrektorów trwała dalej pod rządami Edwarda Dziubka, którego pieszczotliwie nazywano „Krecikiem”. W gabinecie dyrektorskim spędził czas w latach 1987 – 2002 i wpisał się chyba jako najdłużej sprawujący władzę szef I LO.
Choć był fizykiem, znany był z zamiłowania do bardzo długich przemówień przesyconych cytatami z literatury pięknej, rozmaitymi figurami retorycznymi, wypowiadanymi ze znawstwem, ciepłym głosem, przypominającym nieco timbre księdza, który mówi bardzo ważną homilię podczas mszy.
Dla dyrektora wystarczyły szkolne apele.
<b> Postrachy damskie </b>
Jedną z nauczycielek biologii nazywano dość niesympatycznie „gestapo”. – Blondynka, a do tego zakładała czarne skórzane kurtki i polowała na uczniów, którym niekoniecznie chciało się iść na lekcję i urządzali sobie w szkole małe wagary – wyjaśnia przezwisko były uczeń szkoły.
Jako szkolny postrach, zwłaszcza dla dziewcząt, tym bardziej dla tych, które niezbyt lubiły geografię, jest określana Barbara I., zwana z męska „Iwanem”.
– Ale bali się jej wszyscy, choć przedmiot może rangi nie najwyższej. Czasami spóźniała się na lekcję, a uczniowie czekali przed salą. Scenki niczym z horroru. W miarę zbliżania się stukotu butów Iwana, który kroczył akustycznymi korytarzami budynku szkoły i słychać to było z daleka, napięcie rosło, aby osiągnąć apogeum tuż po wejściu do sali i przetrwaniu próby odpytywania. Zresztą już na początku roku przed Iwanem ustawiała się spora kolejka uczniów, którzy zgłaszali ustawowo przysługujące nieprzygotowanie do lekcji. Nie było to posunięciem roztropnym, bo nauczycielka takich osobników, zwłaszcza uczennice, maglowała później w trójnasób – wspomina maturzysta z roku 1986.
Samo jej brzmienie nazwiska może przyprawić o siwe włosy – panikowali uczniowie słysząc o Nelli H., nauczycielce języka rosyjskiego, u której wyrozumiałość dla nielubiących ruszczyzny była cechą ostatnią. – Nie okaj, nie okaj!” – napominała tych, którzy nieakcentowane rosyjskie „o” wymawiali jak „o”, a nie zgodnie z regułą – jako „a”. Jej uczniowie marzyli o trójce na koniec roku i o wakacjach już na samym początku zajęć z rosyjskiego, we wrześniu.
<b> Przeszłości wyrywki </b>
Jeden z byłych uczniów wspomina sąsiedztwo, w jakim przyszło mu mieszkać w Jeleniej Górze na przełomie lat 50 i 60 ubiegłego stulecia:
– Łacinnik i germanista Dyduch, to jeden, a drugi uczył także polskiego, ale jak
się nazywał? Sadaj mieszkał na Matejki, obok mnie, Szefer na Zamenhoffa tuż
obok, tamże Tiotia, Helena Wójcik de domo Hildebach (naprawdę nazywa się Liebersbach – red) na Teatralnej, Chmurzyńscy nieco wyżej na Chełmońskiego... No, prywatnie miałem obstawę, nie ma co.
Polonistka poszła w redaktory (Nowiny Jeleniogórskie). – Pokaturlaj się do tablicy – mawiała do Waldka. Mowa o Marii Sucheckiej, emerytowanej już dziennikarce mediów jeleniogórskich (pracowała jeszcze później w Słowie Polskim), ale jej epizod z „żeromskich” czasów wielu uczniów wspomina.
– Panią Marię Suchecką pamiętam od pierwszej naszej z nią lekcji. Jej pierwsze
zdanie brzmaiało: – Nazywam się Maria Suchecka, zamężna, jedon dziecko, syn.
Potem doszły bliźnięta. Ale to już dawne czasy. Byliśmy wtedy w klasie 8b, rok 1964 chyba. Pani Maria poszła do Nowin, bo i praca ciekawsza i mniejszy chyba stres niż z bandą niedorostków. Podobno jeden z jej uczniów upił się i w okolicach budki z piwem pobił przechodzącego obok, przypadkowego mężczyznę. Pech chciał, że był to mąż naszej Suchci – czytamy.
Inny były uczeń wspomina: – Nie zapomnę, jak cale grono było podniecone, bo szli na pożegnalna popijawe. Suchecka szła do „lepszego świata” (pracę w mediach uznawano wówczas za łatwą, przyjemną i bardzo dobrze płatną, bo poniekąd, zwłaszcza na tak zwanej prowincji taka była). – Ktoś zapytał Krawczyka (matematyk) czy zwolnia nas wcześniej... Krawczyk jest (byl?) profesorem Akademii Ekonomicznej we Wroclawiu. Niestety chlopaki mieli u niego przegwizdane.
Kolejny głos do historii: – Klasa biologiczno-chemiczna. Przezwisk raczej nie było: albo nazwisko albo przedmiot, jakiego uczył nauczyciel – wspomina absolwent z końcówki lat 70-tych ubiegłego wieku. – Pani D. rusycystka, wychowawczyni (wszystkich zapisała do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Miały być za to punkty na studia, ale czasy się zmieniły…
Polonistka pani L. – rewelacja, uczyła myśleć. Matematyczka pani M. – wielkie dzięki dla niej wiele mi pomogła w wyborze studiów. Pani Z. od biologii zwana Zieloną: – oj cieńka była ale śmiesznie było na lekcjach. Chemiczka L., przez czas jakiś zastępczyni dyrektora, ostra, wymagająca o specyficznym poczuciu humoru, a raczej jego braku. Fizyczka pani B., młoda, podobała się facetom. Fizyk pan O. – uczył przez jakiś czas, ale zszokowany był naszym brakiem wiedzy.
Pani K., (zwana też Lodzią – red.) – historia i wiedza o społeczeństwie: miała swoich ulubieńców i im się zawsze udawało… – charakteryzuje krótko swoich profesorów były uczeń.
Z perspektywy czasu wszyscy wydają mu się zabawniejsi, niż wtedy, kiedy chodził do szkoły.
Ale nikt nie przebije oryginała, który w „Żeromie” pracował jako wuefista w latach 50-tych. Nazywał się Rolcewicz i pochodził z Wilna. Do pracy przyjeżdżał rowerem, ubrany w kraciaste pumpy, a do bagażnika miał przymocowaną rakietę tenisową firmy Dunlop.
Jak przypomina świadek wydarzeń ulubionym powiedzeniem pana Rolcewicza było mówione z litewskim zaśpiewem zdanie: „Cwicz kochany miesni brzucha a
wycwiczis se paliucha”.
<i> Post scriptum
Powyższy artykuł oparłem głównie na wypowiedziach absolwentów I Liceum Ogólnokształcącego im. Żeromskiego zawartych na forum internetowym jednego z ogólnopolskich dzienników. W niektórych przypadkach celowo nie podaję pełnego brzmienia nazwisk nauczycieli. Większość z nich już nie pracuje w tej szkole, niektórzy nie żyją, są też tacy, którzy wciąż są zatrudnieni w ZSO nr 1 i niezbyt pochlebnymi ocenami mogliby poczuć się urażeni.
Autor. </i>