Niedzielne rozrywki Hirschbergu

TEJO

Wsiądź do tramwaju i przejedź przez śródmieście do przedmieść. Zobacz, gdzie bawiono się w centrum z dachu oglądając panoramę Karkonoszy i całego miasta. W których zakątkach pito piwo ze schnapsem z małych browarów i gorzelni oraz spędzano upojne noce w sielskiej atmosferze małego miasta końca lat dwudziestych minionego wieku?

Julius Angeld niedziele spędza schematycznie. Po nieco bardziej obfitym niż zwykle śniadaniu i spacerze po Banhoffstrasse, staje na przystanku przy Drei Berge. Czeka na kołaczący tramwaj Wumag, który wyłania się z cienia Domu Towarowego Schullera i skrzypiąco rozpoczyna hamowanie, aby zatrzymać się na mijance. Angeld wsiada i rozpoczyna niemal rytualną przejażdżkę do Cunnersdorfu.

Wagony w niedzielne przedpołudnie są pełne wycieczkowiczów. Angeld z trudem wciska się do ciasnawego wagonu. Szczęśliwie jest jeszcze wolne miejsce na twardej, drewnianej ławce. W tramwaju gwar: towarzystwo z Hirschbergu rusza na niedzielny rajd. Cel: głównie Warmbrunn. Są też mieszkańcy przedmieść, którzy wracają z nabożeństwa.
Z piknikowych koszy ekskursjonistów w nozdrza uderza zapach jaj na twardo. Przystrojone w falbany panie i panowie w melonikach. Dzieci w koronkowych strojach.

W cieniu Karczmy Wojanowskiej
Przy Drei Berge nikt nie wysiadł. Za to – oprócz Angelda – dosiadło się paru pasażerów. Eleganccy, hotelowi goście. Właśnie opuścili zdobne wnętrza najlepszego hotelu w stolicy Karkonoszy. Kto by pomyślał, że ze skromnej Karczmy Wojanowskiej, która jeszcze przed linią murów obronnych dawała schronienie i strawę gościom, wyrośnie taki potężny budynek.

Zapewne i kronikarz jeleniogórski Johann Hensel bywał w tym przybytku działającym od 1724 roku, kiedy zatrzymują się tu budowniczy Kościoła Łaski, aby po dniu ciężkiej pracy napić się zimnego piwa prosto z browaru przy Brau Gasse na starym mieście. Pięknie usytuowane, uważane przez kronikarza za najładniejszą część śródmiejskiego Hirschbergu. – Ze względu na szeroką, tętniącą życiem ulicę, prowadzącą do szkoły i kościoła ewangelickiego, przy której stoją bardzo ładne domy mieszkalne. A z niektórych miejsc rozciąga się widok na wschód i południe. Także z powodu licznych ogródków i domów ogrodowych – pisze kronikarz.

Ale nie taką ulicę Wojanowską widzi Julius Angeld. Słodkie upałem przedpołudnie czerwca roku 1929 odsłania nieco inną scenerię. Ogrody już dawno zniknęły w cieniu nowych kamienic, które w ostatnich latach zbudowano, czym jeszcze bardziej trakt ów nabrał wielkomiejskości.

To była noc
W niedzielę na przystanku przy hotelu nie przeszkadza woń dobiegająca od pobliskiego rzeźnika. Mięsny jest zamknięty, a półtusze, które w dzień powszedni wiszą na hakach oglądane, między innymi, przez zaopatrzeniowców pobliskich restauracji, schowano do lodu na zaplecze. Tam też czekają na przerób: powstaną z nich różne wursty, od kiełbasek jeleniogórskich najchętniej kupowanych jako popularna przekąska po bardziej wyrafinowane salcesony, galantyny, auszpiki i pasztety. Tylko ten zapach… Angeld sam nie lubi stać tam na przystanku w upały, bo woń dobywająca się z często uchylanych drzwi, jest szczególnie dokuczliwa.

W tramwaju goście z Drei Berge rozmawiają, jak spędzili noc. Mówią tak szybko, że nie widać po nich zmęczenia, ale z historii wynika, że bawili się świetnie i długo. Nic dziwnego. Cztery lata temu hotel odnowiono i poszerzono o atrakcje, które rozsławiły Hirschberg w całych Niemczech, a noc spędzona w Drei Berge jest obowiązkowym punktem programu pobytu snobujących się turystów, którzy właśnie tłumnie zjeżdżają w góry, bo zaczynają się wakacje.

Wszystko za sprawą Oskara Theinerta i Waltera Benkela, którzy postanowili uczynić z Drei Berge hotelowe imperium jeleniogórskie. W labiryncie korytarzy po połączeniu kilku kamienic składających się na kompleks bez przewodnika łatwo zabłądzić. Nocleg znajdzie tu 200 osób w pokojach z bieżącą wodą, niektórych – z łazienkami, co na jeleniogórskie standardy jest luksusem. Łazienek nie ma bowiem w wielu, nawet dość bogatych, kamienicach, a ludzie pielgrzymują do łaźni na Auenstrasse. Tymczasem w takim Drei Berge można się pluskać w gorącej wodzie mając w zasięgu kilku metrów łóżko. I nie tylko łóżko.

Upojna noc na dachu
Angeld słucha, jak turyści – łagodnym, południowym akcentem – chwalą hotelowe atrakcje, które nie pozwoliły im zmrużyć oka w nocy. Najpierw – po sutej kolacji podanej w pokoju kolonialnym – poszli do ogródka z kręgielnią. Angeld był kiedyś w tym pokoju. Patrzyły na niego wtedy czaszki bawołu afrykańskiego swoimi pustymi oczodołami.

Podobno sam hrabia von Waldersee owego bawołu upolował podczas afrykańskiej misji kolonialnej, a kiedy dowiedział się, że jego imię przybrały koszary strzelców jeleniogórskich, w przypływie sentymentalnej hojności wysłał trofeum. Owa bawola czacha oraz inne gadżety niemieckiego kolonializmu od podłogi do sufitu zawisły właśnie w kolonialnej komnacie hotelu Drei Berge. Julius z lekkim niesmakiem wspomina szpikulcowate rogi gazeli i murzyńskie maski. Pasowałyby do horroru Murnau „Nosferatu: Eine Symphony das Grause”, który właśnie leci w Lichtspieltheater przy Schildauerstrasse i gromadzi komplety publiczności.

Ale najbardziej goście zachwyceni są dachowymi tarasami. Jeden z nich chętnie głową wybiłby szybę tramwaju, aby móc wychylić się i zobaczyć, czy owe tarasy są widoczne z ziemskiej perspektywy Banhoffstrasse tuż przed skrętem w Promenadę. Nie widać ich jednak. Turyści nie mogą się nadziwić, że to – co w innych miastach zupełnie bez pomysłu służy jedynie za ochronę przed deszczówką – w Hirschbergu jest tak świetnie zagospodarowane. Julius Angeld czytał o tych największych w zachodnich Niemczech tarasach dachowych, gdzie można było nie tylko posiedzieć w cieniu parasoli w nietypowym ogródku, lecz także posłuchać przy tym muzyki i zjeść indyka w maladze, specialité kuchni Drei Berger, lub sznycli w panierce, podobno najlepszych w całym śródmieściu.

Z tarasu widać nie tylko jak na dłoni całe miasto, lecz także okalające kotlinę góry. Zwłaszcza w czerwcu, kiedy przejrzystość powietrza pozwala na radowanie oczu nawet najmniejszymi szczegółami w nieco oddalonych górach. Dla chętnych są lunety. Podobno można dojrzeć nawet turystów i tragarzy, którzy w pocie czoła wspinają się na kopę, kiedy jeleniogórskie bon vivants zajadają do syta pieczyste z hotelowej kuchni zapijane najświeższym pilsnerem z browaru przy Bergstrasse.

Gorzelnia na boku
Hotel oddala się jednak wraz z przyspieszającym stukotem kół tramwaju o szyny. Miniemy tylko Dom Towarowy Ruebezahl na rogu Schuetzenstrasse i Promenady i już jesteśmy pośród zieleni jeleniogórskich plantów, która pięknie harmonizuje z czerwienią Dessaua. Do uszu Angelda dobiega jeszcze wymiana zdań między wspomnianymi rozmówcami. Zaraz po powrocie raz jeszcze idą na tarasy, a kolację zjedzą tym razem w ogrodzie zimowym – potężnej sali z przeszklonym sufitem – jednym z bardziej popularnych pomieszczeń hotelu Drei Berge, gdzie – niezależnie od pory roku upajają zielenią palmy i szemrzą sztuczne źródełka. Jak oazy pośród pustynnych krajobrazów iluzorycznie wiernie sprawiających, że gość czuje się tam tak, jakby był w samym centrum tropikalnego świata.

Tramwaj najpierw opuszcza gwarne śródmieście. Zanim jednak nastąpi, minie cukiernię Fiedlera znajdującą się w narożnej kamienicy początku Schildauerstrasse. Na piętrze jest kawiarnia o obszernych oknach, z których rozciąga się widok na część Wojanowskiego Przedmieścia i ulicę Jelenią (Bergstrasse). Panie w niedzielnych kreacjach wolną sączą aromatyczny nektar leniwie spoglądają na toczący się na dole pojazd szynowy, w którym pośród tłumu pasażerów siedzi Julius Ageld.

On z kolei nie może dojrzeć z sunącego Wumaga zakamarków Bergstrasse. Tam, zaraz za skarpą, z której wyrasta potężna sylweta kościoła św. Erazma i Pankracego, wyłaniająca się zza gmachu Kolegium Jezuickiego i umocnień murów obronnych, podąża kilku mężczyzn. Ubrani w proste stroje mieszkańcy poniższej Zapfenstrasse – nieco uboższej części miasta – udali się na niedzielny spacer do centrum. Rozpoczną przechadzkę od kufelka zimnego piwa z minibrowaru Lang Haus.

Gorzelnia mieści się w długim, starannie wybielonym i przysadzistym domu, za którym rozciągają się letnie widoki na Góry Kaczawskie. Kiedy się obrócisz, zobaczysz dominującą nad wschodnią częścią śródmieścia sylwetę Kościoła Łaski. A w koło nieco skromniejsze w wystroju, choć schludnie utrzymane kamieniczki z kolorowymi ogródkami przed wejściem.

Mężczyźni żwawo wchodzą do mekki jeleniogórskich piwoszy, królestwa rodziny Marquardów, która przejęła cały przybytek wraz z wyszynkiem od Bartochów. Ci z kolei nabyli go od Martina Nauke, który jeszcze wcześniej przejął lokal po jego założycielu Wilhelmie Belermannie.
Browar, który jest także zajazdem, hotelikiem i prowadzi restaurację, jest najdłuższym jeleniogórskim wyszynkiem. Do mierzy 50 metrów. Wtedy, w gorącym lecie przełomu lat 20. i 30. hotelik już jest po remoncie i może zaoferować dodatkowe noclegi w 18 pokojach na dwóch piętrach.

Daleko mu jednak do luksusów oddalonego o zaledwie 200 metrów Drei Bergu. Łazienki są wspólne, co i tak jest sporym udogodnieniem. Są także toalety, których przez długi czas był pozbawiony inny jeleniogórski zajazd Zum Brauen Hirsch (Pod Brązowym Jeleniem) mieszczący się nieopodal Kościoła Łaski, a założony na początku XVIII wieku, kiedy to nijaki Ermrich zrobił interes życia na głodnych ewangelikach, którzy przyjeżdżali na niedzielne nabożeństwo z większości wiosek Kotliny Jeleniogórskiej.

Lang Haus gościnnie przywita trzech panów, którzy zgaszą pragnienie po letnim spacerze piwem własnego warzenia. Browarnictwo w Hirschbergu jeszcze ma się nieźle, ale już są pierwsze symptomy kryzysu. W 1934 roku zostanie zamknięty Hirshberger Brauhaus, browar jeleniogórski przy ulicy Hindenburga, który dostarczał pienistego napitku do większości siedlisk w pobliżu miasta, a także zaopatrywał restauracje i piwiarnie. Dawno temu już zamknięto inny browar, na samej starówce, na Brau Gasse zresztą (uliczce Browarnej). A po piwowarach uchowała się tylko nazwa.

Trzej panowie mówią, że idą tylko na jedno piwo, ale na tym się nie kończy. Bo napitek z Lang Hausu jest specyficzny i nie tak łatwo powiedzieć „nie” chęci na kolejny kufel, która pojawia się po opróżnieniu pierwszego. Zwłaszcza w niedzielne, letnie przedpołudnie. Kiedy na dworze gorąco, w starych wnętrzach gospody panuje przyjemny chłód. Mieszają się zapachy tytoniu i piwa. Dolatuje skądś woń duszonej golonki w kapuście, którą dziś podają jako danie dnia. A do tego obowiązkowo mały kieliszek schnapsa. Też własnej produkcji, bo Schneider, dzierżawca obiektu, ma także mini gorzelnię, w której przerabia na destylaty zboża i inne „owoce” ziemi i pracy rąk ludzkich.

Upojne aromaty Promenady
Angeld dojeżdża skrzypiącym tramwajem do przystanku i kolejnej mijanki na Promenadzie. Tam popołudniowy ruch zaczyna się w Wiener Kaffe und Konzerthaus. To lokal dla bardziej wytwornych jeleniogórskich elit, które obowiązkowy niedzielny spacer Promenadą, zawsze kończą przy jednym ze stolików obszernego wnętrza. Ma ponad sto metrów kwadratowych powierzchni! Ale urządzony jest przytulnie, głównie dzięki pnącym roślinom umiejętnie poprowadzonym trejażami tak, że stanowią rodzaj cienkich, naturalnych ścianek oddzielających poszczególne stoliki.

Tam właśnie serwuje się pysznego Jakobsa, na miejscu prażonego, mielonego i przygotowywanego w ciśnieniowych ekspresach (nowość w jeleniogórskich wyszynkach), który nęci zapachem wytworne damy. One, w niewygodnych koronkach noszonych zgodnie z modą, ale zupełnie wbrew pogodzie, paradują Promenadą i znikają w gustownych wnętrzach kawiarni wiedeńskiej.

Mężczyźni, którzy zabawiali pasażerów tramwaju wywodami o urokach Drei Berge, teraz nieco ucichli i wypatrują się przez szybę wagonu w leniwą atmosferę jeleniogórskiej niedzieli. Ciężkie od ciepła powietrze wiruje nad rozgrzanym mocno tramwajem, który czeka na mijance. Kurs w stronę dworca ma opóźnienie, więc nie można ruszyć w stronę Warmbrunn. Znudzeni jeleniogórzanie niecierpliwią się wysłuchując oczekiwanego zgrzytu na zakręcie przy Warmbrunnerplatz.

Blaski i cienie
Cieplickiego Przedmieścia

W końcu jest. Ciężki tramwaj wspina się po wzniesieniu przewężenia Warmbrunnerstrasse. Powoli wyjeżdża ku rozwidleniu torów i zatrzymuje się ze zgrzytem i piskiem tuż obok wagonu, w którym jedzie Angeld. Wyskakuje z niego motorniczy z wajchą i za jej pomocą nastawia zwrotnicę, by móc ruszyć dalej, w zacienioną część Cieplickiego Przedmieścia. Tramwaj sunie tuż przy kamienicach. Julius ma wrażenie, że może dotknąć murów mijanego właśnie Gasthof zum Kynast (Gospody pod Chojnikiem).

Skąd ta nazwa? Nie wiadomo, bo do ruin zamku Chojnik stąd jest około 10 kilometrów, czyli ponad 40 minut dostojnej jazdy Wumagiem. Ale – jak się dobrze przypatrzeć – to ruiny Kynasta widać gołym okiem jako jaśniejszą plamkę pośród bujnej zieleni góry wyraźnie odznaczającej się na tle masywu Karkonoszy ze Schneegrubben (Śnieżnymi Kotłami) z resztkami śniegu, który zalega tam czasami nawet do lipca.

To jeden z wyszynków jeleniogórskich, jakich w mieście jest co najmniej kilka: można dobrze zjeść i znaleźć łóżko w jednym z 25 pokojów gościnnych. Nie mają wprawdzie klasy hotelu, ale są tanie i w sam raz na kieszeń niemajętnych przybyszów, których – sądząc po ilości takich miejsc – w Hirschergu nie brakuje.

Gospodarzami w narożnej kamienicy pochodzącej z 1865 roku są Paul i Margareta Renner, a cała budowla pierwotnie należała do nijakiego Friebe i do lat 30. kilkukrotnie zmieniało właścicieli. Tramwaj z łoskotem mija narożnik budynku. Jego właściciele myślą, aby tam właśnie wykuć nowe drzwi i stworzyć przestronne wejście od Warmbrunnstrasse. Roboty zakończą się za rok.

A za cztery lata nad budynkiem zawisną czarne chmury rzeczywistości Niemiec, którymi już od 1933 roku będzie rządził Adolf Hitler. Na tabliczce z nazwą ulicy znajdzie się nazwisko wodza III Rzeszy. A w zajeździe „Zum Kynast” swoją stałą siedzibę znajdzie jeleniogórski oddział S.A., bojówki Narodowo-Socjalistycznej Partii Niemiec, którą w Hirschbergu będzie dowodził Hermann Dietrich.

Julius, nawet gdyby myślał o polityce, na pewno – nawet w najczarniejszych wizjach – nie przypuszczałby, że taki będzie już wkrótce los tego miejsca. Ale refleksja Angelda była gdzie indziej.
Tramwaj rytmicznie przyspieszał na prostym i równym odcinku Warmbrunnerstrasse. Przejechał najpierw przy szpalerze gęstych drzew na resztkach cmentarza świętego Ducha. Tam na moment pojazd pogrążył się w głębokim cieniu. Pasażerowie nawet nie zwrócili uwagi na stare grobowce, w tym epitafium rodziny Pohlów, wielkich posiadaczy jeleniogórskich i nie tylko, na których majątek składało się, między innymi, schronisko na Śnieżce.

Miasto jak nadzieja
A wagon wjechał w gościniec pogrążony wśród ogrodów, który prowadził do Cunnersdorfu, przedmieścia Hirschbergu. Dostojne rezydencje chowają się w cieniu bujnych pnączy, które swoje zielone macki rozłożyły na werandach i innych drewnianych konstrukcjach misternie zbudowanych i okalających stylowe, neoklasyczne wille.

Cicho tu i nawet nagłe wtargnięcie tramwajowego stukotu nie zakłóca spokoju letniego, niedzielnego popołudnia. – Pewnie szykują się do popołudniowych pikników – przypuszcza Julius Angeld widząc altany a w nich czerwieniące się i widoczne w zakamarkach pomiędzy liśćmi obrusy na stolikach ustawionych pod kopulastymi daszkami z drewna. A nad tym wszystkim w oddali majestatycznie króluje wieżyczka pałacyku przy Sandstrasse, postawionego na skarpie oddzielającej zachodnią część śródmieścia Jeleniej Góry.

Tramwaj zostawia za sobą dzielnicę rzemieślniczą. Hellerstasse, uboższą nieco od „przepysznej” ulicy Cieplickiej (Warmbrunnstr). Nawet tu, gdzie królują warsztaty blacharza Petera, tapicera i siodlarza Pfeudego, stolarzy i cieśli Scharfenbergów, jest miejsce na gospodę i zajazd. Był nawet hotel, ale pięć lat temu go zlikwidowali. Angeld bywał tam czasem, bo znał rodzinę właściciela Maxa Wiemanna.

Wpadał w jesienne wieczory na partyjkę bilarda i proszoną kolację w Neue Hoffnung, jak stary Wiemann „ochrzcił” swoją własność, która dawała mu nadzieję (to właśnie znaczy po niemiecku Hoffnung) na lepsze jutro. W końcu jednak zamknął interes, bo nie przynosił oczekiwanych dochodów i sprzedał kamienicę miastu. Piękną i potężną kamienicę, która niegdyś mieściła kilka sal, restaurację i hotel. Po tych czasach nie było już nawet zapachu, który Angeld wąchał w nostalgii pamięci przechadzając się często tą uliczką.

A w kamienicy urządzono Allgemeine Orstkrankenkasse, miejską powszechną kasę chorych. Dlatego Julius coraz rzadziej zapuszczał się w te rejony Hirschergu. Nie lubił specjalnie gospody Zur Alten Hoffnung, (Pod Starą Nadzieją), gdzie jeszcze dwa lata temu miał swój przybytek stary Wilhelm Schubert. Zmarł jednak nie pozostawiając zajazdu nikomu. Działał ów lokal jednak nijako siłą bezwładności. Kuzyni Schuberta zapraszali chętnych na piwo ze schnapsem i golonkę po bawarsku do pachnącego wieczorem maciejką ogródka, za którym były stajnie. Lokal był jednym z kilku w Hirschebergu zaszczyconych przywilejem pędzenia i sprzedaży destylatu. Wprawdzie – jak wieść niesie – lepszego schnapsa polewali w Lang Hausie w centrum, ale i ten peryferyjny był niczego sobie.

Również i te tereny za trzy lata „zaanektują” sobie naziści. Sąsiedni biurowiec przejmie SS. A w gospodzie znajdą się biura oficerów w czarnych mundurach i z trupią czaszką na czapkach…

Cunnersdorf wita
Juliusa otrząsa z tej wycieczki myśli głośny stukot tramwaju, który właśnie przemierzył mostek na Schwarzbach (Czarnym potokiem), który niesie szmer wody wzdłuż podwórek mieszczańskich kamieniczek przy Bluecherstrasse. Z wagonu nie widać ich fasad od strony ulicy. A szkoda, bo zbudowane 20 lat temu domy pysznią się pięknymi rzeźbami, choć nie są to osobne rezydencje bogaczy, ale budynki, w których mieszkają średnio sytuowani mieszkańcy Cunnersdorfu.

Angeldowi podoba się zwłaszcza imponujący pelikan. Przyznać trzeba jednak, że niezbyt często zagłębia się w zakamarki tej części miasta. Nie chce bowiem zaburzać czyjejś codzienności i być intruzem w okolicznych knajpkach na tyle małych, że mają tylu gości, ilu akurat trzeba. Głównie okolicznych piwoszy i maruderów, rentierów oraz obiboków – bo i takich nie brakuje – dla których przesiadywanie w Gasthausie na rogu Bergmanstrasse i Schleimeierstrasse to podstawowa i czasem jedyna rozrywka dnia.

Na mijance przy poczcie, narożnym budynku przy Warmbrunnerstrasse, za którym rozciągają się domostwa Friedrichstrasse, z wagonu wychodzi połowa pasażerów. To mieszkańcy Cunnersdorfu, którzy zafundowali sobie wycieczkę do centrum Hirschbergu w tę niedzielę. Niektórzy byli na nabożeństwie w Kościele Łaski, inni – miło zmitrężyli przedpołudnie na słodkim nieróbstwie w rozgrzanym słońcem centrum.

Ale do pojazdu wchodzą inni. Ubrani tak samo odświętnie jadą w drugą stronę, do Warmbrunn razem z pozostałymi jeleniogórzanami oraz mężczyznami, którzy już wygadali się ze swoich nocnych przygód. Sprytnie dopadli dwie ławeczki. Zwolniły je właśnie starsze kobiety. Wysiadły na mijance. Pokuśtykały w stronę Uhlandstrasse wiodącą ku Abruzzenallee, uroczemu zakątkowi Cunnersdorfu, którym można na piechotę wrócić do centrum zataczając kółeczko przez park na Cavalierbergu.

A mężczyźni, kiedy tylko tramwaj wolno ruszył – tym razem nie czekał na nadjeżdżający z przeciwka, bo kolejny miał go mijać dopiero przy remizie w Herrichsdorfie – pogrążyli się w letniej pełnej czujności drzemce.
Wagon zmierza ku narożnikowi z Jaegerstrasse. Tu także jest restauracja, a wcześniej, w prostokątnym, prostym budynku na rogu Uhlandstrasse można się napić w gospodzie piwa. Tutaj jednak Angeld bywa bardzo rzadko, tylko przejazdem.

Julius podziwia piękno wyniosłych kamienic, które świadczą o wielkomiejskości ubogiego niegdyś przedmieścia. Wykwintna restauracja Am Jaegerecke urządzona w kilku salach parteru secesyjnego budynku, z wejściem po schodkach tuż na rogu ulic kontrastuje z prostotą wspomnianego wyszynku, do którego schodzą się mężczyźni z sąsiedztwa, aby po pracy odpocząć przy kuflach piwa i kieliszeczkach ze schnapsem.

Pod Śnieżkę do celu
Dalej kończy się „wielki” Hirschberg. Tramwaj jeszcze minie kamieniczki mieszczańskie, i pogrąży się w zieleni pagórków sunąc w stronę Herrischdorfu wijącą się pośród pojedynczych willi wąską Warmbrunnerstrasse. A w zasadzie jej lewą stroną, bo tam właśnie położono tor. Jest pod górkę, więc motor Dessaua mocno huczy i ledwo dyszy, a stukot kół o tory wybija rytm powolnego, ale dość radosnego marsza.

Do przystanku, na którym ma wysiąść Julius, pozostało kilkadziesiąt metrów. Powietrze w wagonie robi się coraz cięższe: nie pomagają otwarte lufciki w szybach pojazdu. Ale już niebawem pasażer wyjdzie z tramwaju prosto w wiew ciepłego, letniego powietrza niesionego wiatrem od strony Karkonoszy.

Z Angeldem wysiada kilka osób. Tramwaj rusza powoli, a jego niedawni pasażerowie kierują się do Gasthofu „Zur Schneekope” – Pod Śnieżką. Choć do Głowy Olbrzyma daleko, widać jej zarys w mniej widocznej tym razem sylwecie Karkonoszy górującej nad kotliną.

Niepozorny budynek wyłania się spośród drzew. Jest częścią obszernego parku, a kryje za sobą nie tylko ogródek gastronomiczny, lecz także staw. Tam starszy jegomość w białym garniturze z całą familią spędzają niedzielne popołudnie. Prawdziwa podmiejska wycieczka.

Kelner właśnie wynosi talerze z resztkami posiłku, a drugi zmierza ku stołowi z trzema kuflami pienistego pilsnera i kilkoma szklankami słodkiej lemoniady z lodem dla dwóch chłopców, którzy na razie dokazują nad brzegiem stawu i chlapią błotem na białe niedzielne ubrania ku wyraźnym niezadowoleniu pani domu. Familia pozuje tymczasem do zdjęć. Nieco młodszy mężczyzna trzyma najnowszą leicę i uwiecznia pozy. Grubawy pan oparty o drzewo, w tle połyskująca złotem tafla stawu i dobiegający z dala łoskot tramwaju w stronę Hirschbergu. Przy drzewach jego dzieci i kuzyni. Działa tajemnicza siła migawki i moment pozostaje utrwalony na celuloidowej taśmie.

Angeld siada przy stoliku i zamawia jedno piwo. Powrotny tramwaj do centrum nadjedzie za dwie godziny.Uwielbia to miejsce. – Lepszy ten gasthof z majaczącą się w oddali Śnieżką niż tarasy Drei Berge – myśli Julius zanurzając wargi w kuflu aromatycznego świeżego napitku, podanego ze wzorcową pianką o idealnej temperaturze. Zza płotu słyszy rozbawione towarzystwo. Dwóch gentelmenów i dwie młode damy w letnich sukienkach żwawo kroczą do Drei Eichen, kolejnego lokalu na trasie linii tramwajowej z Hirschbergu do Warmbrunn… Może i Juliusz wybierze się tam następnym razem?

Epilog
Tamtego Hirschbergu już nie ma? Częściowo na pewno. To, co pozostało po Gasthofie Zur Schneekope, rozwaliły buldożery kilka lat temu i zrobiły miejsce na parking dla samochodów urzędu skarbowego. W miejscu, gdzie Angeld popijał piwo, dziś stają petenci fiskusa, którzy bynajmniej nie dla rozrywki przybywają w to miejsce.

Nie ma także gospody na rogu Morcinka (Uhlandstrasse) i Wolności (Warmbrunnerstr). Budynek zajął Polski Związek Motorowy i mało kto wie o jego gastronomicznej przeszłości. Pozostała restauracja na rogu Wolności i Wyczółkowskiego (Jaegerstrasse). Dawna Myśliwska była jeszcze na początku lat 50. porządnym lokalem. Później zeszła na znacznie niższy poziom, aż w końcu sięgnęła dna w rankingu obskurnych knajp z najgorszym piwem i awanturnikami z kuflem w ręku. Ale i tej Myśliwskiej nie ma już w krajobrazie dawnego przedmieścia. Lokalem zajęli się dziś Azjaci…

Po dawnych lokalikach, na przykład tym przy ul. Traugutta (Bergstrasse), pozostał jedynie fragment napisu na mocno zmęczonym murze kamienicy. Mało kto doczyta się w tym kawałeczku historii głębszych treści, bo mieszkańcy traktu raczej nie o tym myślą. Kiedy fotografuję niegdysiejszą wspaniałość, kobieta z papierosem w ustach, wyglądająca przez okno i zlewająca się z tą przykrą rzeczywistością, patrzy na mnie krzywo. – Pani wie, że tu był tu kiedyś zajazd? – pytam. – Panie, tu spokojni ludzie mieszkają – słyszę odpowiedź.

Hotel Neue Hoffnung, a późniejsza niemiecka kasa chorych przy Kasprowicza (Sandstrasse) to dzisiejsza siedziba Sanepidu. Tylko można się domyślać, co tu kiedyś było. Jak się dobrze wsłuchać, to można usłyszeć odgłosy bil na bilardowym stole podczas partyjki toczonej przez Angelda z Wiemannem. I tylko wyobraźnia podsuwa zapach prasowanej a wcześniej wykrochmalonej bielizny roznoszonej przez służbę do pokojów. Dziś wnętrze przesiąknięte jest dymem tytoniowym. Tu w 1981 roku była druga siedziba NSZZ Solidarność w Jeleniej Górze.

Dawny zajazd Zum Kynast na rogu Groszowej (Hellerstrasse) i Wolności to także tylko wspomnienie. W jego dawnych wnętrzach przyjmują dziś lekarze głównie medycyny pracy. Nie ma nawet nazistowskiego ducha bojówkarzy z S.A., którzy ciężkimi buciorami pokonują drewniane schody pamiętające kroki Paula i Margarety Rennerów.

Nie ma Wiener Kaffe, cukierni na piętrze kamienicy na rogu ulicy Jeleniej (Bergstrasse) oraz 1 Maja (Hindenburgstrasse). Po najpopularniejszym zajeździe Lang Haus, dokąd trzech mężczyzn owego letniego popołudnia podążało na piwo, pozostała ruina, częściowo zasypana śmieciami, w której królestwo zrobiły sobie dzikie koty. A z drugiej strony budynku, tam gdzie niegdyś była gorzelnia, mają swoją komendę strażnicy miejscy.

Ostał się dawny Drei Berge, dziś Hotel Europa. Ale już bez bilarda, sali kolonialnej, ogrodu zimowego i dachowych tarasów, skąd mężczyźni z południowym akcentem podziwiali zachód słońca nad Hirschbergiem. Ale wciąż z zakamarkami labiryntu korytarzy i wielkim potencjałem historii. W hotelowej restauracji nie ma już klasycznego varietés, upojnych wieczorów przetańczonych w szale schyłku lat 20. Są rycerskie zbroje postawione tu już za polskich czasów. Tutaj bawią się duchy Władka Potrapeluka i Jonasa, jeleniogórskich „niebieskich ptaków”, barwnych, ale i zarazem tragicznych postaci jeleniogórskich czasów Polski Ludowej.

Nie ma, w końcu, tramwaju, z którego okien Julius Angeld podziwiał dawne miasto podczas swoich tradycyjnych, niedzielnych przejażdżek. Pozostaje tylko rytm stukotu kół o szyny, w który trzeba się wsłuchać oglądając zdjęcia tamtego Hirschebergu.

Korzystałem z pozycji "Jelenia Góra na dawnych widokówkach, historia obrazem pisana" Zbigniewa Janca oraz Ivo Łaborewicza.

Czytaj również

Najnowsze artykuły

Wykonanie serwisu: ABENGO