Kotliny mity i hity

TEJO

Lewitujący prorok przewidział w XVII wieku ciężkie dla Jeleniej Góry lata. Był w rzeczywistości niemową i paralitykiem, ale ludowe przesłanie swoje zrobiło. Tak jak uczyniło z czerwonoarmistów zbawców Jeleniej Góry i dobroczyńców jej obywateli.

Nietknięta niemal żadnym wystrzałem podczas drugiej wojny światowej Hirschberg staje się od 1945 roku nowym miejscem dla tysięcy osadników z Polski. Przejęcie miasta to także „budowa” wygodniejszej do zaakceptowania przeszłości. Tak, aby uniknąć, lub wręcz zniszczyć niewygodne świadectwa historii. I stworzyć podwaliny pod nowe mity podkreślające trwałość rodzącej się rzeczywistości.

<b> Władza robi swoje </b>
23 maja 1945. Jelenia Góra, ulica Świerczewskiego (Schmiedebergerstrasse). Dawna landratura, teraz siedziba starostwa jeleniogórskiego. Do jednej z sal wchodzi Wojciech Tabaka w asyście funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej. Czekają na niego podlegli urzędnicy starostwa. Nowy starosta mówi: – Żądam bezwzględnego podporządkowania się. Polecam przekazać wiadomość mieszkańcom o przejęciu władzy przez PRL, zachować ciągłość pracy, zachować spokój.

Tabaka mieszka w Jeleniej Górze przy ulicy Okrzei, dawnej Frantzstrasse. Lokalu strzeże milicjant w biało-czerwonej opasce. Stacjonuje w korytarzu mieszkania Tabaki. Starosta wcześniej zwiedza miasto. Zjada obiad u majora Suzina, komendanta z Armii Czerwonej, od którego dowiaduje się, że ratusz „jest zabezpieczony przez radzieckich żołnierzy”. Mają stanowiska na każdym piętrze, we wnękach, w oknach, a nawet na strychu. Miasto jest bezpieczne, ale czujne bo wróg klasowy nie śpi.

24 maja w landracie przejmuje Tabaka urząd starosty. – Na schodach oczekiwał na mnie Niemiec, pełniący obowiązki landrata. Nie byłem sam. Towarzyszył mi dr Gąsiorowski, komendant MO Giemza i dwóch milicjantów. Wszyscy po cywilnemu. W gabinecie widzę portrety poprzednich starostów i jasną plamę po portrecie Hitlera. (…) Stoimy na baczność przed budynkiem. Polska flaga unosi się na maszcie coraz wyżej i wyżej. Ogłaszam: prastare ziemie polskie wróciły do Macierzy! – wspomina po latach Wojciech Tabaka.

Miasta pilnują milicjanci z naboru przeprowadzonego przez sowiecką komendanturę pośród polskich robotników. Często ludzi zupełnie z przypadku. W nocy podobno zdarzają się strzelaniny, lecz nie wiadomo, kto do kogo strzela, bo jest godzina milicyjna i nie wolno wychodzić.
Wieżę ratusza wciąż jeszcze wieńczy pruski orzeł, a pod oknami magistratu, strzeżonymi przez krasnoarmiejców, widnieje napis w języku łacińskim świadczący o niemieckiej przeszłości i oddaniu dawnej władzy cesarskiej. Polacy poruszają się po omacku: nie do końca wiedzą, gdzie są. Często prosto z wojennej tułaczki, z objętych głodem ziem wschodnich, ubogich i spustoszonych wojną terenów trafiają właśnie tu, do Jeleniej Góry, którą – jakby na przekór polskości – jeszcze przez jakiś czas będą nazywać z niemiecka „Hirszbergiem”.

<b> Krzywe usta księcia Bolesława </b>
Co zrobić, by stała się z niego Jelenia Góra o polskiej historii i słowiańskiej tradycji. Obecnej oczywiście w historii ziem całego Śląska, ale zapomnianej, niemal zatartej przez wieki pruskiego panowania?
Ożywić legendy, te wygodne, świadczące o tym, że „nasi” tu byli od początku i zamazać te, które w jakiś sposób temu przeczą lub pokazują inne, mniej wygodne wizje.

Zbliża się rok 1948, a według jednego z przekazów w roku 1108 książę Bolesław Krzywousty ufundował Jelenią Górę. 850-lecie miasta to wspaniała okazja, aby scementować poczucie przywiązania do nowych ziem pośród obywateli rodzącej się Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.

Chyba każde dziecko zna opowieść o polowaniu na wielkiego jelenia, którego książę o twarzy oszpeconej przez naturę chce ustrzelić w karkonoskich lasach. Wspaniały rogacz wyprowadził Krzywoustego w pole: w pogoni za zwierzem bohaterski władca zabłądzi i musi nocować w leśnych ostępach. Nazajutrz budzi się na wzgórzu, skąd roztacza się widok na kotlinę i dwie rzeki obmywające wzniesienie. Daruje życie rogaczowi i postanowi, że zbuduje w tym miejscu zamek i gród. Wzgórze zaś nazwie Domowym (Hausberg), jako że swój dom na nim postawi.

Tyle legenda. Historycy potwierdzają, że w podaniach o założeniu miasta najstarsi kronikarze wspominają o Bolesławie, ale niekoniecznie o Krzywoustym. Ivo Łaborewicz zaznacza, że rok 1108, jako pierwsza data fundacji Jeleniej Góry jest zawarta w opisie Kaspara Schwenkfleldta, kronikarza z wieku XVI. Od XIV wieku w kościele parafialnym w Jeleniej Górze miała nad ołtarzem wisieć belka z wyrytym fragmentem hymnu św Ambrożego po łacinie: „et beneDIC haeriDIratI tVae”, co po polsku znaczy „i pobłogosław dziedzictwu twemu”. Zgodnie z obowiązującym wówczas „szyfrem” często stosowanym przez rytowników i grawerów, łacińskie majuskuły są jednocześnie datą podaną w numeracji rzymskiej, czyli DDCVIII.

Deska nie dotrwała nawet do czasów kronikarza Caspara, ale powszechne było przekonanie, że sprawa tyczy dziedzictwa pewnego, bliżej nieokreślonego księcia Bolka. Tylko którego? Być może Świdnickiego, niekoniecznie Krzywoustego

Sprzeczne z legendą są również rezultaty badań archeologicznych przeprowadzone zarówno przez Niemców przed 1945 rokiem, jak i przez Polaków po wojnie na Hausbergu, czyli Wzgórzu Krzywoustego, gdzie Bolko miał polować na jelenia.
Nie odkryto żadnych śladów osadnictwa z roku 1108, choć data ta, zarówno wśród Niemców jak i później Polaków wciąż oznacza dziejowy początek miasta. Najstarsze ślady to resztki ceramiki z okresu o ponad wiek późniejszego, kiedy to po Krzywoustym pozostała tylko pamięć. Wśród znalezisk królowały zresztą resztki szkła z XVIII i XIX wieku, kiedy to na Hausberg był popularnym miejscem odpoczynku jeleniogórzan, a na wzgórzu stały liczne ogrody.

Sumiennością archeologów nikt się za bardzo nie przejmuje. Nawet Eugenia Triller, pierwsza polska archiwistka, która po 1945 roku przejmuje niemieckie zbiory pozostawione w Archiwum Miejskim. Choć na pewno ma świadomość historyczną, że legenda jest tylko legendą.

<b> Łacińskie szyfry pani archiwistki </b>
Pani Triller kładzie podwaliny dla podkreślenia polskości i słowiańskiego charakteru oraz dziedzictwa Ziemi Jeleniogórskiej w dość przekorny sposób. Przyczynia się do zmiany ratuszowych inskrypcji na te, które można do dziś przeczytać. Tyle że formułuje napisy w niezbyt zrozumiałym dla współczesnych osadników języku starorożytnych Rzymian. Urbem Boleslaus Distortus struxit A.D. MCVIII, czyli: Miasto założył Bolesław Krzywousty w Roku Pańskim 1108.

Tak przemyca słowa Rok Pański, które w komunistycznej rzeczywistości raczej na pewno nie mogą się publicznie ukazać (nawet ulicę Pańską, Herrenstrasse, ze względu na niestosowność nazwy, polska władza zmienia na niewinną Krótką). Potwierdza też trwałość legendy, choć akurat ta z prawdą ma niewiele wspólnego.

To Eugenia Triller organizuje w 1948 roku obchody 850-lecia Jeleniej Góry. Zachowuje się na ich pamiątkę tablica granitowa wmurowana w kaplicę św. Anny. Wcześniej pani Eugenia rozbudza późniejszą tradycję Września Jeleniogórskiego, urządzając w 1947 roku Dni Karkonoszy. Archiwistka chce więcej. Dąży do zmian nazw opisów na profilu Karkonoszy na Wzgórzu Kościuszki (Kavalierberg) z niemieckich na polskie, pragnie przywrócić historyczne nazwy ulicom, ale nie udaje jej się to. Niemieckie napisy zniszczą bądź rozszabrują wandale i złodzieje, a ulice zyskają nowych patronów z wierzchołka komunistycznych władz Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.

<b> Wymazać przeszłość </b>
Największa masakra XX wieku oszczędza Hirschberg, ale to, co staje się później – ze względów z punktu widzenia tamtej epoki zrozumiałych – zaciera ciekawe legendy i podania, których treść w jakiś sposób nie była stosowna dla utrwalania słowiańskiej tożsamości. Wśród nich jest przekaz o gigantycznym pożarze miasta, które obraca się w pył również w maju, tyle że kilkaset lat wcześniej.

18 maja 1549 roku. Mija kolejny dzień w handlowym grodzie. Gdzieś interesów dobijają na targu handlarze płótnem, zwijają swoje stragany z Rynku drobni kupcy, którzy z utargiem dziennym muszą jeszcze przed wieczorem wrócić do pobliskich wiosek.
Tam prawie w każdej działa warsztat tkacki. Chłopi z torbami na ramionach, już pustymi, bo sprzedają sztuki płótna, idą w powrotną drogę, aby następnego dnia powtórzyć handlowy rytuał, z którego się utrzymują.

Zaczyna rozkwitać życie towarzyskie, skupione głównie wokół browarów. Piwo to chmielowa lub jęczmienna żyła złota, na którego sprzedaż wydaje się specjalne przywileje. Jelenia Góra słynie z jakości napitku, choć jeszcze lepszy warzą w pobliskim Lwówku, znacznie większym od dawnego Hirschbergu.

Ale to właśnie, w pośredni rzecz jasna sposób, piwo staje się przyczyną tragedii, która właśnie 18 maja 1549 roku ma się rozegrać. Konkretnie w jednej z browarnych piwnic, najpewniej przy dzisiejszej ulicy Mrocznej, zwanej przez Niemców Bader Gasse za przyczyną łaźni znajdujących się w pobliżu, a później – Brau Gasse, uliczką Browarną z racji zbudowanego tam browaru.

We wspomnianym dniu majowym browarnik poszedł rozerwać się po ciężkim dniu pracy przy szklanicach wina i kartach. A i winny napitek sporą popularnością się cieszył: wychylano go w szklanicach bez podstawek, aby nie móc uronić choćby jednej kropli, kładąc jedynie puste naczynie na stół…
Kiedy rzemieślnik upaja się nektarem Dionizosa, jego dwóch czeladników, pozostawionych na straży postanowi zabić nudę gasząc pragnienie zawartością licznych beczek z piwem.

Młodzieńcy rozochocili się kosztując coraz to więcej magicznego napitku. Z każdym jego łykiem są coraz bardziej spragnieni. W końcu zatracają się w alkoholowej rzeczywistości w piwnicznym mroku rozświetlanym za pomocą oliwnych kaganków. Jedną z prymitywnych lamp gubią. Oliwa rozlewa się i wybucha ogniem, niemal piekielnym. Ten w kilka sekund zajmuje worki z jęczmieniem i chmielem. Ślizga się po drewnianych wspornikach piwnicy, ku przerażeniu czeladników. Ci trzeźwieją w mgnieniu oka i dają nogi za pas pośpiesznie uciekając z serca żywiołu.

Od płonącego browaru, którego dymy drażnią oczy nielicznych przechodniów, zapala się sąsiednia kamienica, po kilku chwilach płonie już cały kwartał, ulica a w ciągu pół godziny większość zabudowań Hirschbergu, jeszcze nie murowanego. Ogień ogarnia drewniane konstrukcje: niczym zapałki spopiela w pył mniej lub bardziej bogate kamienice. Ludzie ratują dobytek, o ile zdążą, zaskoczeni pożarem, uciec z zadymionych wnętrz. Nie wszystkim się to udaje. Pożaru nie ma komu ugasić skutecznie. Zresztą na niewiele się to zdaje, bo żywioł sekunda za sekundą trawi miasto, po którym w ciągu kilku godzin pozostaje tylko swąd tlących się kikutów wypalonych domostw, smród spalonych ciał i resztek unoszący się niczym upiorne fatum nad całym krajobrazem nieszczęścia…

Nieszczęścia także dla nieumyślnych podpalaczy, którzy wprawdzie katastrofę przeżywają, ale nie udaje im się oszukać surowej i rychłej dłoni Temidy. Zostają szybko straceni na Wzgórzu Szubienicznym.
Tym samym, gdzie na początku XX wieku stanie profil Karkonoszy z niemieckimi napisami, które chce po 1945 roku zmienić Eugenia Triller.

Czeladnicy zawisną na jednym z kilku stryczków, wcześniej torturowani, z ranami szarpanymi i oparzeniami. Potraktowani, zgodnie z tamtym zwyczajem dotyczącymi podpalaczy, brutalnie: rozszarpani czerwonymi od żaru szczypcami, wydają ostatnie tchnienie po złamaniu karku na grubym sznurze miejskich szubienic.

Tak w wizjach legend i podań, mniej więcej, kształtuje się obraz tamtego 18 maja 1549 roku. Dokładnie czterysta lat później, 18 maja 1949, polscy osadnicy, który odkrywają jeleniogórskie zaułki, przeczytają łacińską inskrypcję na murze kamienic przy ulicach Bocznej i Konopnickiej: „Anno 1459 combusta est tota civitas”. Ci, którzy liznęli choć trochę podstaw języka rzymian, wiedzą, że chodzi o spalenie całego miasta w podanym roku.

Inskrypcja jest tam od czasów wielkiej odbudowy, a w zasadzie budowy murowanej Jeleniej Góry. Pożar bowiem, oprócz pasma nieszczęść, jak większość tragicznych wydarzeń w historii, ma swoje dobre skutki. W miejscu wypalonych zgliszcz stają pierwsze zabudowania kamienne, niewrażliwe na niekontrolowany ogień. Miasto w 1549 roku ma jedynie dwie budowle murowane, które zresztą w pożarze ocalały: kościół parafialny i prochownię. Po ataku żywiołu murowane miasto rośnie, co zostaje upamiętnione na kamienicach przy Kirchestrasse i Schildauerstrasse tablicą, na którą dziś mało kto zwraca uwagę.

<b> Prorok niemowa i paralityk </b>
Kolejną legendą pieczołowicie przez nową władzę ignorowaną jest przekaz o sprawdzających się koszmarnych wizjach lewitującego proroka. Te paraliżowały dawnych jeleniogórzan trwogą o przyszłość. Wieszcz mówił o końcu Europy i świata, a to było dla władzy reprezentującej wizję słonecznego jutra, bardzo niewygodne.

Legenda związana jest z postacią historycznie autentyczną, niejakim Hansem Rischmannem vel Hansem Georgiem Rischerem, łomniczaninem z urodzenia, który i w Lomnitz (Łomnica) ziemski padół opuścił.
W pamięci miejscowych pozostał jako prorok wieszczący przyszłość i unoszący się w powietrzu z racji przyznawanej mu rzadkiej zdolności lewitowania.

Ów Rischer, jeśli wierzyć przekazom, nie ma nieskazitelnie czystego sumienia, bo trafia do aresztu miejskiego. Jednak skromnemu na pozór parobkowi tkackiemu udaje się w sobie tylko znany sposób wydostać z ciemnej i głębokiej celi, co wzbudza trwogę wśród samych strażników, przekonanych, że mają do czynienia z siłą nieczystą.

Wówczas Ritschmann zaczyna swoją proroczą misję. Gnieździ się w pustelni w grocie na Witoszy, jednym ze Wzgórz Staniszowskich. Na sąsiedniej Grodnej powstanie w przyszłości punkt widokowy i sztuczne ruiny ufundowane przez Henryka hrabiego von Reussa. Póki co dla Ritschmanna Witosza pozostaje widokowym odniesieniem w przyszłość Jeleniej Góry i bliższych oraz dalszych okolic.
Szarlatan zyskuje sławę dzięki swoim wizjonerskim spektaklom, podczas których unosi się w powietrze i natchniony kreśli wizję tego, co jeleniogórzan czeka w przyszłości.

Tak oto lokalny Nostradamus ogłasza światu nowinę, że w 1633 roku z Jeleniej Góry nie pozostanie kamień na kamieniu, później w gruzach legnie ratusz, a paraliż gospodarczy przyczyni się niemal do upadku całej jeleniogórskiej cywilizacji.
Rischer vel Ritschmann lewituję na jodłę w Jagniątkowie, skąd lepiej widzi przyszłość dolnośląskiej krainy. Węszy i wieszczy zagrożenie ze strony Polski zjednoczonej z Saksonią (nieszczęścia z jej powodu nadejdą nad region, kiedy rzeka Kamienna trzy razy swój bieg zatrzyma). Mówi o pożarze ewangelickiej świątyni. Po nim orzeł spustoszy kraje pruskie, a Śląsk długo nie będzie wiedział, kto jest władcą prawowitym, upadną trzy północne potęgi, później w ciągu sześciu lat kraje i miasta opustoszeją, a sama Europa wyludni się zupełnie tuż przed końcem świata.

Te hiobowe wieści wizjonera lewitującego od Jagniątkowa poprzez mury obronne Jeleniej Góry, cmentarz w Bolkowie aż po swoje domostwo w Łomnicy, lotem błyskawicy roznoszą się po zawsze żądnych sensacji ludziach. Ritschmann, który w rzeczywistości był niemową i paralitykiem doznającym spektakularnych ataków epilepsji, dokonuje żywota, ale głoszone przez niego rzekome proroctwa żyją własnym życiem, i co gorsza… częściowo się spełniają.

Prorok tylko o rok pomyli się co do pożaru miasta, przewidzi katastrofę budowlaną, która dotknie w sumie niemal nowy ratusz jeleniogórski w 1739 roku. Trafi z zapowiedzią gospodarczego kryzysu, uda mu się proroctwo dotyczące „zmian wiary”, czyli z zapowiedzią budowy świątyni dla protestantów (dzisiejszego kościoła garnizonowego pod wezwaniem Podniesienia Krzyża Świętego, wówczas Kościoła Łaski Krzyża Chrystusa). Niemal książkowo przewiduje zjednoczenie Polski z Saksonią pod berłem króla Augusta II. Zgodnie ze złowieszczą wróżbą Ritschamanna, świątynia łaski częściowo spali się (po pożarze od uderzenia pioruna, który zabije także pastora głoszącego w chwili nawałnicy kazanie z ambony – ów fakt upamiętnia do dziś przykościelna tablica z kamienną inskrypcją). Po częściowym wyschnięciu wód Kamiennej dochodzi do I Rozbioru Polski, a wojska Napoleona złupią Śląsk i pozostawią region przez dłuższy czas w niepewności co do własnych losów.

Z przestrachem czekają jeleniogórzanie na spełnienie pozostałych wizji. Na ich szczęście, do apokalipsy nie dochodzi, ale zła sława Rischmanna pozostaje. Do tego stopnia, że przypisuje się mu niemal wszystkie nieszczęścia ogarniające miasto. Nic chyba w tym szokującego, że decydenci po roku 1945 wolą przekaz o lewitującym wieszczu wymazać.

Autentyczność działań proroka jeleniogórskiego budzi rzecz jasna wątpliwości, ale jego postać umiejętnie wykorzystano drukując ulotki z jego rzekomymi wyczynami i treścią proroctw. Sprzedawało się to świetnie nawet w XIX wieku, a do tego „swoje” zrobiła żywa wówczas ustna tradycja przekazywania z pokolenia na pokolenie dziwów o dziejach miasta.

Może pełna tajemnic i niedomówień postać Hansa Rischmanna vel Hansa Georga Rischera zrobiłaby „karierę” i we współczesności? A tak o kilku legendach jedynie wspomniał w swojej książce Józef Sykulski. Tytuł „Z przeszłości Jeleniej Góry” ukazał się w ograniczonym nakładzie w roku 1946.

<b> Cywilizacyjny kopniak </b>
Po 1945 roku w mieście, w którym każdego ratuszowego zakamarka pilnuje żołnierz z czerwoną gwiazda na czapce, urabia się historię także pod kątem przyszłości.
– Powiat i miasto niezniszczone. Spadło zaledwie kilka bomb. Wystrzelono parę pocisków artyleryjskich – ocenia Wojciech Tabaka. – Nakazuję, aby zasypać i zniwelować okopy tak, aby nie było śladów wojny. Usunąć zasieki w całym powiecie – takie zarządzenia wydaje starosta 25 maja 1945 roku w pierwszym dniu swojego urzędowania. Z niemieckimi pracownikami, którzy jeszcze w landamcie pozostali, rozmawia przy pomocy tłumacza.
Zapowiada, że razie oporu, sabotażu, przypadków podpaleń czy sprzeciwów, zastosuje „inne” przewidziane prawem środki. Nie konkretyzuje, jakie.

Teraz wiadomo, że działania nakazane przez starostę polegały nie tylko na zacieraniu śladów wojny, ale i rabowaniu oraz szabrowaniu pozostawionego przez Niemców mienia. Niszczenia przez sowietów podstaw technicznej cywilizacji, uznawanej wówczas za łup wojenny: sieci trakcyjnych zelektryfikowanej kolei, części wyposażenia fabryk i innych elementów. Braterska „pomoc” przekształca się w niedźwiedzią przysługę. Czerwonoarmiści, grabiąc tereny należące do bratniej, socjalistycznej Polski, nie osłabiają i tak już wyniszczonych wojną Niemców, ale cofają w rozwoju cywilizacyjnym nowego sojusznika w walce o międzynarodową równość klasową.

Rodzi się mit o bohaterstwie sołdatów, powstaje pomnik Chwały Żołnierza Radzieckiego, któremu bukietem kwiatów dziękuje nieznana postać dziewczynki. Sowietyzację ma podkreślać poświęcenie, z jakim wojak radziecki ginie w walkach o umacnianie władzy ludowej w Jeleniej Górze, czego dowodem ma być kwatera na komunalnej nekropolii.
Zapewne twórcy takiej propagandy byli przekonani, że przez lata ugruntuje się ona na tyle, że Armia Czerwona będzie porównywana co najmniej do Bolesława Krzywoustego, który miasto rzekomo założył.

To wszystko pozostaje sprzeczne z rzeczywistością, bo przecież żadnych walk nie było, a wojska Armii Czerwonej weszły do Jeleniej Góry bez żadnego wystrzału. Jak zatem zginęli ci, którzy zostali pochowani w podbitym mieście?

Są tylko hipotezy o karnej kompanii, w której za przewinienia różne groziła kula w głowę. Są domysły o rzekomym masowym zatruciem alkoholem niewiadomego pochodzenia pozostawionym przez uciekających Niemców jako zdradliwa pułapka (umiłowanie do upijania się czystym spirytusem przez wojsko Armii Czerwonej było powszechnie znane). Jak było naprawdę? Tego raczej nie dowiemy się nigdy.

<i> Korzystałem:
Łaborewicz Ivo, Legendy i podania Jeleniej Góry. Towarzystwo Przyjaciół Jeleniej Góry 2002 </i>

Czytaj również

Najnowsze artykuły

Wykonanie serwisu: ABENGO