Koszmarne piękno Wojska Polskiego
Berlin ma swoją Unter den Linden, Warszawa – Marszałkowską, Wrocław – Piłsudskiego (kiedyś Świerczewskiego). Jelenia Góra ma ulicę, na której obok urzędującego sędziego żyje pospolity rzezimieszek, a w korytarzu spacerniaka aresztu wykonano wyrok śmierci na konspirujących przeciwko komunizmowi akowcach.
Spojrzałem na reklamę popularnych bez filtra (w latach, gdy uliczne billboardy zaczęły swoją karierę zasłaniania gnijących ścian zdewastowanych kamienic). Prymitywne kreski zachwalające najtańsze papierosy umieszczono obok stylizowanego napisu z datą: Anno 1907. Niebawem stuknie mu sto lat. To rok powstania kamienicy mieszczańskiej, jak większość przy tym trakcie, wystawnej i pięknej.
Papierosów już reklamować nie wolno, ale cztery cyfry magicznej daty nieśmiało spoglądają spośród innych, równie kiczowatych haseł na wielkich kolorowych tablicach sławiących konsumpcyjny styl współczesności. Dodatkowo rażący w zetknięciu z ukrytym obliczem historii, jakby wstydliwej i nikomu niepotrzebnej.
Mieszka mieszanka
To było jakoś pod koniec lat 90-tych przy ulicy Wojska Polskiego. Można udać się nią na przechadzkę w różne epoki. Tak zniszczoną, a przy tym tak piękną.
Secesyjne, eklektyczne, neoklasycystyczne wille i kamienice zagospodarowane przez urzędy, partie polityczne, przychodnie lekarskie, sklepy, gabinety kosmetyczne, aktorów, reżyserów, artystów, adwokatów, sędziów, notariuszy, urzędników (kiedyś nawet samego prezydenta miasta, póki nie wrócił do ratusza), czytelników bibliotek, przyzwoitych jeleniogórzan i różnych pijaków, łapserdaków, złodziei i pospolitych rzezimieszków, aresztantów, więźniów, którzy część ulicy „oglądają” przez zasłonięte okna pobliskiego kryminału.
Takiej społecznej mieszanki nie ma chyba na żadnej z ulic Jeleniej Góry, a zaryzykuję stwierdzenie, że może nawet w okolicznej Europie. Tylko na Wojska Polskiego, gdzie ścierają się dwa (a może więcej?) światy.
Piękny widok
Stanąłem przed dawnym hotelem Bellevue, kiedy jego zrujnowane pozostałości jeszcze istniały na rogu 1 Maja i Wojska Polskiego, pod nieco wyblakłym już szyldem – jak na ironię – reklamującym biuro handlu nieruchomościami.
Ironicznie już wówczas brzmiała jego niemiecka, choć francuska w rzeczywistości, nazwa Bellevue, czyli „piękny widok”. Widok, który się roztaczał wokół ruiny z klasycznego piękna miał niewiele. Na pewno inaczej było ponad półtora wieku temu, kiedy placówka powstała jako przydrożny zajazd.
Rozbudowali go zmieniający się właściciele. Najpierw Bergmann od południa dostawił nowe skrzydło, zainwestował w porządną restaurację piwiarnię i pokój bilardowy. Potem Nittritz dostawił garaże dla gości i zmienił nazwę na Schlessischer Hof (Śląski Dwór), który ustąpił miejsca na szyldzie polskiemu „Warszawskiemu”. Ten podobno w przeciwieństwie do czasów „za Niemca” stracił dawną reputację i stał się cichym domem publicznym ze spelunkowatą knajpą, aż w końcu został zlikwidowany.
Co później tam było, zliczyć i wymienić trudno: mieszkali greccy uchodźccy, urzędowali śpiewacy chóru chłopięco-męskiego, założył biuro pośrednik w handlu nieruchomościami.
Aż w końcu ruinę opuścili wszyscy: dogorywała ze stopniowo zamurowywanymi oknami. Zlitował się nad nią buldożer i w pył poszła stara cegła, a wraz z nią ukryta w nich i pod tynkiem tajemnica przeszłości.
Pozostał pusty plac, pewien symbol tego, co może stać się z całą tą przepiękną, a jednocześnie odrapaną i zeszpeconą pleśniejącym grzybem czasu i niedbalstwa ulicą.
Odgrodzone od przeszłości
Chciałoby się powąchać tych magicznych kwiatów i usiąść w cieniu drzew reprezentacyjnej i cichej alei. Kwiaty w przydomowych rabatach, oddzielonych starannie od chodnika misternie wykutym, żeliwnym ogrodzeniem.
Świergot ptaków budzących wiosnę w koronach rozwijających się dębów i kasztanowców. Od czasu do czasu stukot końskich kopyt o bruk wąskiej niczym polny gościniec jezdni. Z daleka dobiega pisk tramwaju jadącego Banhoffstrasse (1 Maja).
Od chodnika prosta dróżka do potężnych zdobnych drzwi kamienic, solidnie wykonanych z najlepszej jakości drewna. Na ławce przed kamienicą sączy piwo jakiś facet, obok niego żona i dzieci. Upajają się wiosną w nieco wyidealizowanym mieszczańskim świecie z panoramą Karkonoszy gdzieś w tle.
Obok spory skwerek, pomiędzy ulicami Franza (Okrzei) i Wilhelmstrasse (Wojska Polskiego). Szemrze fontanna. Głośny śmiech bawiących się i ganiających po alejkach dziewcząt. Nobliwe nianie, a może matki, plotkują na ławeczkach, spoglądając co rusz na wychowanków zajętych parkowymi igraszkami pośród klombów. Wszystko niemal w cieniu pobliskiego Gnaden Kirche (Kościoła Łaski), którego potężna sylweta, widziana z okien przeciwległej kamienicy dominuje nad zakątkiem miasta.
Kiedy zmierzam w stronę skweru chodnikiem pokrytym bezduszną warstwą cuchnącego asfaltu, który topnieje w promieniach letniego słońca, mijam to, co kiedyś było przydomowymi rabatami.
Skrawki brudnych trawników przyklejonych do ropiejących elewacji domu, gdzie kiedyś Niemiec siedział przy piwie. Gdzieniegdzie zachowały się kikuty dawnych ogrodzeń, rozkradzionych przez nie wiadomo, kogo i nie wiadomo, kiedy.
Skwer przy placu Kościuszki, kiedyś Wilhelmplatz – nazwanego tak, jak i cała ulica na cześć Wilhelma I, cesarza niemieckiego i króla pruskiego – który zasłużył się Jeleniej Górze ofiarując miastu budynki cukrowni przy Hospitalstrasse (Obrońców Pokoju) i przywilej na wyrób cukru – zachował się, ale słodko nie wygląda.
Zgromadzone na ławeczce towarzystwo żywo rozmawia rozochocone ubywającą zawartością taniego wina z butelek. Dzień długi, ale w owo upalne popołudnie nie ma spacerowiczów. Nie ma też markiz, kolorowych materii umocowanych nad oknami pobliskich kamienic, chroniącymi przed nadmiarem słońca. Nie ma też ochłody z fontanny, po której pozostał tylko klomb i wspomnienie, że tryskała stamtąd woda.
Nie o wszystkim
Niemiec pomyślał
Idę dalej w szumie przemykających samochodów. Za kierownicami faceci w różnym wieku popisują się umiejętnościami wyprzedzania tam, gdzie jest to bez sensu, usiłując dostosować przeznaczoną w sumie dla furmanek i dorożek ulicę do chamskich wymogów współczesnej drogowej rywalizacji.
Przewidujący i zapobiegliwi Niemcy, kiedy trakt projektowali w ostatniej ćwierci XIX wieku, nie wzięli pod uwagę, że za niespełna kilkadziesiąt lat zacznie się ekspansja królestwa motoryzacji.
Choć przecież na podobnie urządzonych ulicach Drezna, Wrocławia, dawnej Warszawy czy Berlina z powodzeniem jeździły zarówno tramwaje jak i coraz liczniejsze automobile.
Ulica Cesarza Wilhelma miała być jednak inna od pozostałych. W centrum, ale nieco na uboczu. Długa, ale wąska. Bogata, ale bez sklepów i z niewielką liczbą knajp. Taka odskocznia od przepełnionej ludźmi Banhoffstrasse, raczej promenada niż trakt komunikacyjny w dzisiejszym rozumieniu tego słowa.
Wprawdzie mówiło się o skróceniu dzięki nim drogi do Warmbrunnu (Cieplic), ale i tak klienci dorożek wybierali jazdę przez ścisłe centrum, omijając raczej przeładowaną dziś samochodami Wojska Polskiego.
Ulica prosta jak strzała, niemal idealna do poprowadzenia linii tramwajowej. Z tej możliwości też nie skorzystano, jako że pierwsze Herbrandty i Dessauy zarabiały głównie na dowożeniu ludzi w okolice sklepów, a tych na Wilhelmstrasse po prostu zbyt wiele nie było. Co i też dziś zaczyna się zmienić, trudno ocenić, czy z korzyścią. Sklepikarz gnieździ się w zupełnie nieprzystosowanych do tego pomieszczeniach, a szkaradne i hałaśliwe szyldy pasują do klimatu ulicy jak pięść do nosa tych, którzy je zaprojektowali.
Teatr ponad wszystko
Trochę zazdroszczę Niemcom, którzy tam mieszkali. Linia Wilhelmstrasse poprzedzielana mniejszymi uliczkami, otwierała przed nimi bramy śródmieścia z jednej strony, z drugiej pokazywała drogi ku willowym wzgórzom na Opitzbergu (Wzgórze Grota-Roweckiego) na Kramstaweg (Nowowiejska), Schiessenbahnstrasse (Modrzejewskiej).
Ci, którym dane było pomieszkiwać na najwyższych piętrach wystawnych kamienic – niektóre mają pięć wysokich kondygnacji oraz ozdobne wieżyczki – mogli podziwiać panoramę Hirschbergu za dnia i w nocy. Oglądać to małe i zarazem wielkie miasto z niecodziennej perspektywy.
Niższej co prawda od widocznej z ostatnich pięter współczesnych betonowych wysokościowców z osiedla Zabobrze, ale jakże przy tym odmiennej… bo wtedy ich nie było.
Nad Wilhelmstrasse górował Kunst und Vereinshaus (Dom Sztuki i Zgromadzeń) z dwiema charakterystycznymi niemal zaplątanymi w secesyjne wzory wieżami. Patrząc na dzisiejszy teatr oglądamy zapadające w pamięci widowisko dzięki potężnym maskom na frontonie, którego nie powstydziłby się choćby Kraków, żywioł bohemy lat przełomu wieków.
Gmach, dzieło zupełnie dziś zapomnianego architekta Alfreda Daehmela, było nie tylko świątynią sztuki, ale i dobrej kuchni. Centrum życia towarzyskiego tamtej Jeleniej Góry.
Zjadłbym obiad w Restaurant Kunst und Vereinhaus u Otto Fischera, jednego z bardziej znanych restauratorów dawnej Jeleniej Góry. Miał on w swoich kuchennych zapasach cuda dla podniebienia – podobno – bo przebogatej karty dań nie widziałem.
Oprócz obiadowej uczty dla żołądka, deserem dla oczu był wystrój restauracji. Masywne boazerie, intarsje, kandelabry, zdobne kinkiety. No i coś dla amatorów nieco mocniejszych wrażeń: piwniczka, skąd Fischer sprowadzał przedniej jakości wina i piwa, oczekujące w beczkach na wielu spragnionych nie tylko sztuki, ale i doznań nieco wzmocnionych.
W teatralnych piwnicach była zresztą piwiarnia i winiarnia oraz sala bilardowa. Idealna wprost dla zmęczonych upałami mieszkańców. Nieco chłodniejszą aurę w październiku rozgrzewał Oktoberfest, tradycyjne świętowanie obfitości rogu Dionizosa, kiedy to Niemcy hektolitrami wlewali w siebie boski nektar dawnych winnic z okolic Renu, specjalnymi transportami przywożony na tę okoliczność do stolicy Karkonoszy.
Na piętrze (tam, gdzie jest sala studyjna dzisiejszego Teatru Jeleniogórskiego) na gości czekała znana cukiernia i kawiarnia. Ulubione miejsce raczej na wieczór. Właściciel zapewniał orkiestrę i inne rozrywki.
Dziś w opustoszałym gmachu, poza dniami, kiedy na scenie występują aktorzy, w sprawiających wrażenie wymarłych korytarzach, pewnie słychać jeszcze echa tamtej epoki…
Echa różne, bo przecież nie tylko wodewillowe śpiewogry, czy też występy folklorystyczne zespołów zapraszanych z okazji rozmaitych rocznic przeróżnych stowarzyszeń jeleniogórskich. Brzmią też melodie grywane z niemiecką dokładnością w Sztabie Marszów NSDAP, który w mieście organizował hitlerowskie wiece poparcia dla kanclerza III Rzeszy. Przed lustrem ćwiczą płomienne przemówienia działacze partyjni.
Gdzieś pobrzmiewa walc Straussa i odgłosy tańca rozbawionej publiczności, która na przekształconej w wielką salę zabaw widowni wita upływające lata na sylwestrowych balach.
Wydeptane ścieżki biurokracji
Po przekątnej zmurszałego przez długi czas teatru Norwida – nad którym zlitowano się kilka lat przed jego stuleciem i go odmalowano – błyszczy się gmach urzędu miejskiego.
Biurokratyczny labirynt, którego ścieżki wydeptali Niemcy usiłując coś załatwić w ówczesnym urzędzie powiatowym. Gmach ładny, ale odwiedzany chyba tylko z konieczności załatwienia jednej ze spraw niemożliwych do szybkiego załatwienia, pełen uwijających się po korytarzach lub pijących kawę urzędników, mniej lub bardziej uprzejmych pań w okienkach, których nastrój bywa uzależniony od humorów naczelników.
W rozroście rozwoju administracyjnego urząd powiększono o sąsiedni budynek za pomocą drewnianego łącznika, co czyni ów dawny magistrat jeszcze bardziej skomplikowanym molochem.
W obliczu Temidy
Inny urząd na Wilhelmstrasse: Amtsgericht Hirschberg, jeleniogórski sąd obwodowy to przykład niezmienności. Trwa w tym miejscu od 1875 roku, kiedy to za kontrybucję wojenną zapłaconą Niemcom przez pokonanych na wojnie Francuzów, postawiono charakterystyczny gmach z czerwonej klinkierowej cegły.
Całość nieskomplikowana w formie: starano się wówczas zaoszczędzić na wykorzystywaniu bujnej wyobraźni architektów, aby podobnych gmachów użyteczności publicznej powstało jak najwięcej nie tylko na Dolnym Śląsku. Zadziwia jednak szczegółami, często trudno dostrzegalnymi z pozycji chodnika. przemierzanego codziennie od tych ponad stu lat przez wszystkich uczestników sądowego światka. I zwykłych mieszkańców, dla których wizyta w tym, przez niektórych określany jako ponury, budynku siedziby surowego oblicza Temidy nie oznacza przyjemności.
Podokapowe galeryjki, zdobne okna, nieokreślone bliżej herby nad wysokimi oknami zamykającymi dostęp do przepastnych sal rozpraw, które przez miniony wiek słyszały zeznania świadków, oskarżonych, mowy obrończe i oskarżycielskie oraz mniej lub bardziej surowe wyroki sądu – jak na ironię zdobiły i zdobią miejsce, w którym decydowano i decyduje się o dalszych losach bandytów, złodziei, przestępców.
Wyrok w piwnicy
spacerniaka
Historia umieściła jednak kilka głośnych spraw nie w tym czerwonawym gmachu, ale wspomnianym już teatrze odległym o kilkaset metrów.
To właśnie tam, na dużej scenie po 1945 roku miewał swoje sesje wyjazdowe Wojskowy Sąd Rejonowy we Wrocławiu. W świątyni Melpomeny zostali skazani antykomunistyczni konspiratorzy (dwóch na śmierć, pozostali na długoletnie więzienie), byli żołnierze Armii Krajowej, którzy osiedli w Rybnicy.
Aby zdobyć pieniądze na łapówkę, którą trzeba było wręczyć w zamian za uwolnienie aresztowanego przez UB ich konspiracyjnego dowódcy – napadli latem 1948 roku na bank w Szklarskiej Porębie. Obsługę sterroryzowali, a po zrabowaniu gotówki wystawili pokwitowanie o treści: „Bolesław Bierut zapłacił Armii Krajowej”.
Urząd Bezpieczeństwa dopadł ich szybko, a powojenna Jelenia Góra żyła tym wydarzeniem przez długi czas. Proces (zarzut: próba obalenia siłą ustroju socjalistycznego) był otwarty niczym średniowieczny sąd przy pręgierzu. Pierwszy polski starosta jeleniogórski Wojciech Tabaka odnotował, że na proces zjechali widzowie ze wszystkich gmin powiatu, którzy jako dość makabryczna widownia wypełnili do ostatniego miejsca teatralne fotele. Meblom przyszło zagrać w nowej roli i w nowych okolicznościach.
Areną katów było pobliskie więzienie przy ulicy malarza Grottgera – lubującego się w malowaniu koszmarnych scen pełnych duchów i upiorów przeszłości – skrycie schowane za gmachem sądu, dzisiejszy areszt śledczy. Tam wykonano dwa wyroki śmierci. Żołnierze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego zabili skazanych strzałami z broni maszynowej przy wyjściu z sutereny do spacerniaka.
Echa początków stalinowskiej epoki można było zresztą „wyczytać” na samej podmurówce neogotyckiej i surowej siedziby Temidy, gdzie do niedawna zachowały się wyblakłe nieco napisy „3 x TAK”, pozostałość po referendum, które dało w 1947 legitymizację władzy komunistów w Polsce.
Ulica Wojska Polskiego, czy jak ktoś woli, Wilhelmstrasse, nawet w tym miejscu zachowała swój niepowtarzalny styl. Bezpośrednio z sądem sąsiadowała dość majętna pobliska posiadłość z ogrodami (część widoczna od strony traktu). Spośród roślin i drzew prześwitywały okratowane okna cel więzienia, co mieszkającym w willi Niemcom zupełnie nie przeszkadzało.
Podobnie z drugiej strony, gdzie na rogu Bergstrasse (Grottgera) ulokował się zajazd z restauracją i miejscami noclegowymi (dziś siedziba Naczelnej Organizacji Technicznej).
Dziś przy willi pozostał kamienny krużganek z zamazaną dawną świetnością, resztki ogrodzenia, zmurszała ściana i charakterystyczny murek, na którym przez długie lata gromadzili się grypsujący byli więźniowie, aby „pogadać” z kumplami spod celi za pomocą machania dłońmi i krzyków. Do czasu, kiedy okienka pomieszczeń więziennych zakryto zasłonkami z przepuszczających światło tworzyw sztucznych…
Wielkomiejski styl zabudowy ulicy kończy się właśnie w okolicach sądu. Tam powstają już typowo podmiejskie wille, mniej lub bardziej bogate rezydencje z ogrodami, altanami, alejkami, w których – w cieniu miasta – wiedli spokojne życie bardziej majętni sędziowie, urzędnicy a nawet osoby spoza Jeleniej Góry, zauroczeni okolicami wiedeńczycy, czy berlińczycy, etnicznie germańska mieszanka, która inwestowała w nieruchomości przy Wilhelmstrasse a w Hirschebergu robiła interesy.
Spięte klamrą
Kiedy zbliżam się do wlotu w dawną Warmbrunnerstrasse (Wolności) nie zauważam nawet resztek tego, co kiedyś było tego miejsca chlubą. Potężne, półokrągłe szyby werandy pobliskiej rezydencji pałacu chyba na szczęście nie odbijają stanu całego budynku, za to w spoglądają na to, co kiedyś przydomowym ogrodem graniczącym z dzielnicą Cunnersdorf. Ktoś w latach 70-tych wyciął drzewa, postawił tam betonowe bunkry, w których znalazł miejsce wątpliwej reputacji lokal. Restauracja, bar, dyskoteka, a może obskurna speluna – w zależności od poglądów odwiedzającego.
I wcale nie żałuję, że tam nie wchodzę, tak jak żałowałem, że nie miałem możliwości zjedzenia solidnego obiadu u Fischera w teatralnej restauracji Domu Sztuki i Towarzystw.
Dalej fontanna, brudna niecka wyłożona drogimi, marmurowymi płytami, świadectwo zupełnie niepotrzebnej rozrzutności, gierkowskiego przerostu treści nad formą, zabetonowania śladów przeszłości.
Jeszcze na początku, w latach 70-tych, kiedy powstała, dość czysta i lśniąca. Ale inna od tej dawno już nieistniejącej z Wilhelmplatz (placu Kościuszki). Otoczona przez niezbyt pozytywnie nastawioną do otoczenia młodzież, która zrobiła sobie z tych marmurów tor do jazdy na rolkach, znajdując w tym przynajmniej jedno praktyczne zastosowanie tej sztuki dla sztuki.
I – tak jak reklama popularnych bez filtra ukrywająca „gmerk” z Anno 1907 na kamienicy przy początku zabudowy ulicy Wilhelma – fontanna i bunkier maskują przeszłość, ale przecież do końca jej nie zasłaniają. Spinają pewną klamrą historii ulicę nietypową, gdzie obok sędziego mieszka złodziej.