Letnia tęcza w czerwonej kotlinie
„U bandyty” na Pułaskiego nawet w stanie wojennym lało się piwo, lodziarz w kucharskiej czapie sprzedawał lody Pingwin na placu Piastowskim. Ktoś kazał zburzyć ledwo zaczęty pomnik Świerczewskiego, a wszędzie śmierdziała Celwiskoza, której – z przyzwyczajenia – nikt nie zauważał. Nawet syn premiera zwany Czerwonym Księciem.
Elciu! Dzisiaj jest sobota, godzina 23. 35. Mamy godzinę postoju, więc zabrałam się do pisania. Podróż mamy bardzo ładną, tylko przez pierwsze dwa dni było zimno. Dopiero dzisiaj się trochę ociepliło. Myślę, że nad morzem będzie ciepło. W wagonie jest wesoło. W tej chwili towarzystwo gra. Wszyscy znajdujący się na peronie stoją koło wagonu i gapią się, a my się naśmiewamy. Z Kołobrzegu wyślę Ci jeszcze kartkę.
Jest 9 sierpnia 1958 roku. Kartkę przeczyta niejaka obywatelka Elżbieta Poleryk. Wysłana z Kołobrzegu trafi do Radomia. A na widokówce: jeleniogórskie schronisko Perła Zachodu.
Autorka zapisała odwrotną stronę pocztówki i nie starczyło jej miejsca na podpis. Nie wiemy, więc, skąd jest. Czy w Jeleniej Górze była? Pewnie tak. Tu kupuje kartkę, wsiada w pociąg do Wrocławia, tam przesiada się na kołobrzeski skład przez Poznań i w stolicy Wielkopolski na dworcowym peronie wypełnia jeleniogórski widoczek.
Takich wakacyjnych pocztówek w latach dawnych krąży po całej Polsce mnóstwo. Ich drugoplanową bohaterką jest Jelenia Góra. Widziana przez różnych fotografów, którzy starają się tak dobrać kadr, aby miasto pokazać wszystkim możliwie jak najbardziej korzystnie.
Podwójne pozdrowienie
– Z okazji pobytu w Jeleniej Górze moc szczególnych życzeń przesyła Janek ze szkoły – pisze do pewnego Józefa Kuśmirka z Oleśnika, poczta Grocholice, Bełchatów inny turysta, który zapewne podczas spaceru jeleniogórskimi ulicami 1 Maja i Konopnickiej kupuje pocztówkę.
Z niej do wędrówki po mieście w roku 1960 zaprasza uroczy wyludniony – na przekór wakacjom – zakątek Konopnickiej ze sklepem sportowym Maraton w roli głównej ze znajomym wielu neonem. A obok – sklep z zabawkami. Torów tramwajowych już nie ma: wozy nie jeżdżą już przez plac Ratuszowy. Pustka na zdjęciu zapewne spowodowana ranną porą, kiedy letnie miasto jeszcze śpi.
Sierpień roku 1922. – Srdecny pozdrav z vyletu do Hirschberga zasila Tobe Oldrich – kreśli piękną kaligraficzną literą ręka Czecha, który sobie urządził wycieczkę do Jeleniej Góry. Także w wakacje.
On wybrał pocztówkę z panoramą miasta sfotografowaną z wieży cesarskiej na Zamkowym Wzgórzu (dziś wieża widokowa na Wzgórzu Krzywoustego). Jelenia Góra lat 20-tych minionego wieku rozciąga się jak na dłoni. Szczegółów okiem nieuzbrojonym w lornetkę nie widać.
Ale są.
Zarówno wspomniany Janek jak i Czech Oldrich, choć rozdzieleni kilkudziesięcioma laty, chadzają po tych samych miejscach wakacyjnej Jeleniej Góry.
Seans w zajeździe
Choćby po Keiserstrasse (Matejki) róg Schuetzenstrasse (Strzeleckiej). Tam wznosi się zajazd Kronprintz. Potężna bryła widoczna jest nawet ze wspomnianej wieży.
Krajan Oldricha Frantz Hadrich z Liberca przebudowuje karczmę na kino Kronprintz-Lichtspielhaus. Spora sala pomieści 228 widzów, którzy na niewielkim ekranie obejrzą filmy. Na pewno Rudolfa Valentino. Jeszcze nieme, za to z akompaniamentem fortepianu lub maszyny muzycznej, bo nie zawsze pianiście chce się na seans przyjść.
Oldrich już się na projekcję nie załapie, bo kino działa tylko do roku 1917. Ale za to dobrze zje we wciąż działającym zajeździe Kronprintz uchodzącym za jeden z lepszych na obrzeżach śródmieścia.
Więcej szczęścia będzie miał Jan, który napisał kartkę do Kuśmirka Józefa. Bo kino w dawnej niemieckiej knajpie znów działa od roku 1951. Zowie się Turysta. Jest tanie i oblegane przez młodzież. Cały rok a podczas wakacji zwłaszcza. Bilety tańsze niż w innych. Rzędy twardych krzeseł pozbijanych dechami, żeby nikt ich czasem nie ukradł.
To w nich młode jeleniogórzanki kochają na zabój bohaterów wielkiego ekranu, a jeleniogórzanie kombinują, jak tu wejść nie płacąc za bilet.
– Pozdrowienia z Jeleniej Góry przesyła Agnieszka Guminiak. PS. Moje urodziny są 7 IX, a imieniny 21 I. Cześć Moniczko! – czytamy na innej wakacyjnej widokówce.
Pewnie zupełnie przez przypadek w sierpniu roku 1980 Agnieszka wybierze ten sam obrazek na widokówce, który w roku 1922 wybrał Oldrich z Czech: panoramę z wieży na Wzgórzu Krzywoustego. Miasto już schowane za zasłoną z liści. Budynek kina Turysta jeszcze widać, ale samo kino już nie funkcjonuje: zostało zlikwidowane.
Pozdrowienia dla Michała Walesiaka
– Kochany Michale! Już kończy się mój pobyt na Dolnym Śląsku. Dzisiaj rano przyjechałam autobusem ze Świdnicy do Jeleniej Góry. W tej chwili jestem w Cieplicach, w Parku Zdrojowym. Za chwilę wracam do centrum Jeleniej. Zobaczę rynek z przyległościami, poszukam niezbędnika do fajki (w Świdnicy nie znalazłam). Poczłapię sobie na dworzec, odbiorę torbę z przechowalni i o 20. 09 ruszam do domu. Mam nadzieję, że czeka tam na mnie wiadomość od Ciebie. Całuję. Mama.
Jest 11 sierpnia 1978 roku. Michał Walesiak odbierze tę pocztówkę w Zakopanem, gdzie przebywa u pani Pawlikowskiej. A jego nieznana z imienia mama zabierze z Jeleniej Góry garść wspomnień. Niezbędnika do fajki raczej nie kupi.
Może w Drogerii Warszawskiej u pana Mieczysława Paliszewskiego?
Zachowa na pewno obraz placu Piastowskiego, po którym już od lat dwunastu nie jeżdżą tramwaje. Jeśli zgłodnieje, przejdzie się do garmażerki naprzeciwko komendy Milicji Obywatelskiej na najlepsze w okolicy flaki. Kryzys mięsny już
puka do drzwi, ale w gastronomii jeszcze nie jest tak źle.
Cieplickie lody
Upalny sierpień, to może mama pana Michała zechce się ochłodzić. Spóźniła się o kilka lat, bo jeszcze pod koniec ery Gomułki weszłaby do cieplickiej cukierni na placu Piastowskim.
Tam w latach 60-tych kręcą podobno wyśmienite lody. Nie takie gierkowskie oszukiwane na włoskich maszynach, pseudo carpiggiani, składające się z zamrożonej wody zabarwionej mlekiem i smakiem czegoś tam.
Lody prawdziwe – kręcone. Cytrynowe podobno najsmaczniejsze. Ale są i inne smaki, które osładzają szarawą rzeczywistość czasów towarzysza Wiesława. A na te lody smakosze z Jeleniej Góry celowo tramwajami przyjeżdżali. Ale Gomułka prywatnej inicjatywy nie lubi, więc lodziarnia pada z powodu dobicia jakimiś nonsensownymi dopłatami.
Jest też lodziarz wędrowny, ze śmietankowymi za dwa złote. Chodzi z wózkiem drewnianym, pomalowanym na biało. Samoróbka z kołami od roweru. Na wózku aluminionwa łycha, w środku – lody nakładane do prostokątnych wafli. Higieną nikt za bardzo się nie interesuje.
A facet odziany w biały kitel i kucharską czapę przemierza miasto, niczym plażę bałtycką, krzycząc: Looody Pingwin! Komu lody?
A mama Michała musi chłodzić się gierkowsko-włoskimi wodnymi lodami kupionymi obok fotografa Freya w jednym z pierwszych punktów z lodowym automatem.
Epizod z pomnikiem
Kobieta siedzi niemal naprzeciw miejsca, w którym – według różnych informacji – miał stanąć pomnik, najpewniej gen. Karola Świerczewskiego, który się kulom nie kłaniał.
Bo w latach 50-tych Cieplice takiego monumentu nie mają, a jakoś władzę ludową należy uczcić. Decyzja: będzie pomnik a wyrzeźbi go znany artysta Serafin, który – jak się mówi – jest autorem koncepcji Iwana, pomnika Czynu Chwały Żołnierza Radzieckiego z placu Bolesława Bieruta w Jeleniej Górze.
W Cieplicach ruszają roboty pod fundamenty tuż przy wejściu do Parku Zdrojowego. Jest rusztowanie. Później, na gotowym postumencie mają postawić rzeźbę. I stawiają, ale Świerczewski nie zagrzewa długo tego miejsca.
Którejś nocy pomnik w tajemniczych okolicznościach znika. I nie obala go antykomunistyczna opozycja, ale władze partyjne Cieplic Śląskich Zdroju.
Różne powody takiej decyzji podają. Jeden, najbardziej prawdopodobny, to wizyta wysoko postawionego członka Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w uzdrowisku. Pomnik podobno towarzyszowi X. się nie spodobał i go zrzucono. Przez jakiś czas stoi jeszcze postument, ale i ten wkrótce zostaje rozebrany.
Kino nie tylko zdrojowe
O tym mama pana Michała nie wie.
Widzi za to na placu Piastowskim jeszcze działające kino Piast. Też ściągają tu tłumy kinomanów, bo do zdroju szybciej docierają premiery niż do jeleniogórskiego Lotu. Kobieta filmu jednak nie obejrzy, bo seanse są tylko po południu. Za to w Locie – na 10. 30 – pierwszy.
W roku szkolnym najczęściej tam kroki kierują nieco bardziej majętni wagarowicze. W wakacje – zbłąkani turyści, którzy nie bardzo wiedzą, co z sobą zrobić, kiedy są w mieście tylko jeden dzień, a pociąg odjedzie dopiero wieczorem. W 1978 roku grają ekranowy hit o detektywie Marlowe. Jest też „Różowa pantera” z Sellersem.
Kobieta zabiera do wspomnień niezbyt przyjemną podróż kopcącym sanem z Cieplic do Jeleniej Góry. Dokłada starówkę z oryginalnymi rzeźbami ławkami, bryczkami oraz innymi tworami z drewna. Siedzą na nich turyści, bawią się dzieci.
I dworzec zapamięta: jeszcze pełen pasażerów. Może nawet będzie miała kłopot z dostaniem się do zatłoczonego wagonu? W wakacje to przecież normalne. Z wsiadaniem do przedziału przez okno włącznie.
Trening pana Stefana
– Pozdrowienia z Jeleniej Góry przesyła Stefan. Pogoda paskudna, woda, błoto i deszcz. Warunki do trenowania fatalne – pisze niejaki pan Stefan do Marii Depczyk z Pabianic. Jest lipiec, rok 1966. Na odwrocie kartki Stefana – baszta obronna, a w tle wieże ratusza i kościoła parafialnego.
Co nadawca pocztówki trenuje? Tego nie wiemy. Nie jest zbyt wylewny – jak to sportowiec.
Może przebywa na obozie sportowym, jakich sporo wówczas się organizuje? Ich bazą będzie Szkoła Podstawowa nr 12, która właśnie w 1966 roku, jako tysiąclatka, swoje podwoje otwiera.
Ale na pewno przechodzi obok widocznych na kartce budowli podczas swojego pobytu w Jeleniej Górze.
A to już ostatnie lata dawnej ulicy Grodzkiej i Jasnej, jeszcze ze starą i już chylącą się ku upadkowi zabudową. Częściowo jest zamieszkana, choć w niektórych ruderach już straszą pustostany.
Pan Stefan może tego nie spostrzega, bo co w sumie obchodzą go jakieś kamienice w Jeleniej Górze? Przyjechał tu na treningi, a nie zwiedzać miasto. W dodatku jest szaro i brzydko, co tylko pogłębia ten niezbyt miły dla oka turysty widok.
Klown w buicku
i gorące kiełbaski
Przechodzi placem Bohaterów Stalingradu, gdzie po prawej stronie stoją ogórkowate jelcze, autobusy PKS przy dworcu, na który przeznaczono pokaźną kamienicę. Dalej – postój taksówek. Tam zatrzymują się głównie warszawy, jeszcze te garbate. W przeciwieństwie do autobusów rzadko się zdarza, że stoją. Popyt na – jak to się mówi – taryfę jest spory. Ludzie ustawiają się w ogonkach, by jakąś taksi złapać a kierowcy traktują lud jeleniogórski wybiórczo.
Od czasu do czasu podjeżdża arystokrata szos – amerykański buick.
Szofera tego buicka nazywają cyrkowcem. Podobno był za oceanem i ma kupę pieniędzy, zresztą jak większość ówczesnych taksówkarzy. A cyrkowiec to dlatego, że w cyrku kiedyś pracował. Tak mówią. Klownem był.
Pana Stefana przyciąga zapach opiekanych kiełbasek, również na placu Stalingradu. Tam jest jeden z dwóch kiosków zwanych „rożnami” jak w tamtych latach nazywają grille.
Różnie na to zresztą mówią i różnie piszą: raz to rożno (niepoprawnie), innym razem – ten rożen (poprawnie). W każdym razie, w Jeleniej Górze są dwa kioski z pieczonymi kiełbaskami: jeden wspomniany, a drugi za placem Bieruta – przy nierozbudowanej jeszcze ul. Korczaka, tam gdzie są magazyny Centrali Rybnej. Punktów z rożnem pojawia się więcej tylko z okazji święta 1 Maja.
– A w dniu 1 maja to dopiero były przeżycia! Pochód, a potem komunistyczny festyn na deptaku, można było nawet gorącą parówkę kupić. Księgarnia oferowała na straganach książki, płyty. Pamiętam, jak kiedyś kupiłem tam jakąś pocztówkę grającą z węgierskim badziewiem… Jak można było coś takiego w ogóle sprzedawać?! – tak widzi pierwszomajowe święto jeleniogórzanin z tamtych lat.
A pan Stefan zamawia kiełbaskę. Trudno powiedzieć, na czym opiekaną, bo nie na węglu drzewnym. Tłustawa zwyczajna ląduje na papierowej tacce podana z kawałkiem słoniny, kleksem z musztardy i bułą. I do tego przesłodzona landrynkowa oranżada z butelki zamykanej ceramicznym kapslem z zapięciem.
Wyższość kurczaka
nad kabanosami
Ten fast food to jeden z pionierskich tego typu kiosków. Znacznie więcej pojawi ich się w latach 70-tych, kiedy Gierek da zielone światło inicjatywie prywatnej. Wtedy na potężnych rożnach (elektrycznych, bo prąd tani) i w specjalnych piecach pieką się i kiełbasy i ociekające tłuszczem kurczaki – jeśli są, bo częściej ich nie ma.
Hitem zaczynają być frytki smażone w wielkich frytkownicach po kilkadziesiąt porcji na tej samej fryturze.
Taki przybytek stoi, na przykład, przy ul. 22 lipca. Kamienny pawilonik, przy którym kłębią się tłumy uczniów z pobliskich szkół (muzycznej, jedynki, hotelarza), pracownicy z kuratorium, robotnicy i tajniacy z Komisariatu Milicji Obywatelskiej, który jest niemal za rogiem.
Wszyscy – niemal jako wzór zasady równości – grzecznie czekają w tasiemcowej kolejce na usmażenie kolejnego ładunku frytek. Kiedy kartofle są już gotowe, kobieta za ladą ze sprawnością automatu rozdziela porcje. Za widelec służy wykałaczka lub palce.
Chętni mogą też dostać kiełbasę, z reguły zwyczajną, od święta i przed kryzysem – starowiejską. W ofercie są też końskie kabanosy. Też pieczone. Podobno niezłe. No i kurczak. Rarytas. Nikomu nie przeszkadza smród przepalonego oleju i spalonych resztek kury i frytek.
Ale panu Stefanowi w roku 1966 wystarczy zwyczajna na placu Stalingradu. Zje i wróci do swojego treningu podczas beznadziejnej lipcowej pogody.
Zaczarowane Modre
W lipcu roku 1971 Danuta Kłucińska z Sobkowych (wieś, powiat tczewski, województwo gdańskie) dostanie kartkę od Adama.
– Z odpoczynku po wycieczce po górach pozdrowienia wraz z widokiem na jezioro Modre przesyła Twój Adam.
Pan Adam zziajał się podczas wędrówki po okolicznych pagórkach. Usiadł we wnętrzu schroniska Perła Zachodu, stylowej budowli z bali wznoszącej się nad sztucznie spiętrzonym akwenem na Bobrze. Jeleniogórskim uroczyskiem, które już wtedy uroczyskiem nie jest. Strasznie tam śmierdzi.
Bobrem płyną nieczystości z miasta i zrzuty poprodukcyjne z zabijającej środowisko „Wiskozy”.
Panu Adamowi raczej to nie przeszkadza. Podobnie jak mieszkańcom, którzy do fetorku się przyzwyczajają i traktują go jako coś naturalnego. Jak powietrze.
Pan Adam odpoczywa i wypisuje kartki w pamiętającym rok 1928 wnętrzu dawnej gospody i schroniska. Przez czas jakiś stoi wyludnione. Przez czas jakiś jest w ogóle zamknięte, bo nikt na tak zwaną perłę smrodu nie chce przychodzić.
Ale bywa tam gwarno i wesoło. Mimo niemiłych doznań węchowych lokal na perle wybierają co bardziej majętni jeleniogórzanie i rezerwują go na rozmaite uroczystości.
Czerwony książę
i piwne poszukiwania
Podobno – fakt to czy plotka – był tu sam Czerwony Książę, syn premiera PRL i kierowca rajdowy Andrzej J., który w okolicach Jeleniej Góry rozbijał się luksusowymi samochodami.
Raz rozbił się dosłownie. Co prawda nie w Jeleniej Górze, ale blisko Wałbrzycha. Jechał jak wariat nowiutką lancią stratos. Sprawa miała jednak finał jeleniogórski, bo rozbite auto do Warszawy odwoziła pomoc drogowa Polskiego Związku Motorowego ze stolicy Karkonoszy.
Ale pan Adam o Jaroszewiczu nie myśli. Pewnie jest spragniony i ma ochotę na kufelek piwa. A knajpka na „perle” czasem ten napitek serwuje w wydaniu butelkowym.
Jest to jednak wyjątek potwierdzający regułę, że piwa nie ma. W całym mieście, zresztą, w tej dziedzinie panuje posucha totalna. Rzucą czasem lwóweckie rycerskie do „Jelonka” lub podłe książęce w butelkach po oranżadzie do spożywczego na rogu. Tak oto niemal rytualną praktyką jeleniogórzan są piwne wycieczki z kanistrem lub bańką do okolicznych miejscowości, gdzie chmielowego nektaru sprzedają dostatek.
– W czasach kryzysu piwnego jeździło sie po browarek Książęce przez Goduszyn do kiosku stojącego na trasie, który był oblegany przez zwolenników soku chmielowego – to kolejne wspomnienie z tamtych lat.
Zanim Mekką piwoszy staną się przydrożne bary i kioski w okolicy – jeszcze w czasach względnej piwnej normalności – w mieście stoją charakterystyczne pijalnie piwa w kształcie beczek. Tam leje się strumieniami z prawdziwych beczek jasne i ciemne, dopóki władze Peerelu nie wydadzą chmielnemu napitkowi wojny. I nie zlikwidują tych przybytków sprowadzając piwo na margines alkoholowych uciech właściwych tylko menelom, bandytom i degeneratom.
Budka z piwem w kształcie beczki stoi przy ulicy Wolności. Jeszcze nieposzerzonej. Tam, gdzie w latach 70-tych wyrośnie enerdowski pawilon Społem. Obok jest już skwer z postumentem Zamenhofa i resztki dawnego cmentarza Świętego Ducha. Inny baryłkowaty przybytek mieści się blisko Mostowej, prawie obok klubu Iskra, w którym nie ma jeszcze szkoły tańca.
Ale największym wzięciem wśród ciepliczan i nie tylko cieszy się pijalnia zwana nieoficjalnie „u bandyty”, lub bardziej oficjalnie „u Zośki”. Na Pułaskiego.
Bandyty oczywiście żadnego tam nie ma (chyba że wśród klientów). Bandytą nazywają męża właścicielki. A to tylko dlatego, że ma szramę na twarzy. Przybytkiem rządzi pani Zofia.
– Nigdzie nie było piwa. Tam było – mówią piwosze.
Pijalnia dotrwała aż do lat 80-tych i stanu wojennego, kiedy piwa w mieście nie uświadczy, bo zakazane. Ale nie u Zośki. Tam było, podawane w konspiracji. Goście wchodzili napić się turami. Kulturalnie, aby nie wzbudzić podejrzeń władzy. Porządku pilnuje Zośka. Sama robi za milicjanta i rozrabiacy nie mają czego u niej szukać.
Pan Adam kończy swój kufelek na Perle Zachodu i wraca do miasta. Po kolejne wakacyjne przygody.
Radość w cieniu Stalina
– Kochana Polu, Przesyłam Ci pozdrowienia z Jeleniej Góry, gdzie zatrzymaliśmy się, by zwiedzić główny ośrodek ruchu turystycznego. Dziś jedziemy do Szklarskiej Poręby. Wczoraj byliśmy w Lubaniu Śląskim w miejscowości odległej o 24 km od Zgorzelca a wcześniej w Leśnej, gdzie dawaliśmy przedstawienie na wolnym powietrzu. Na razie z braku miejsca żegnam Cię miło. Pozdrowienia z gór. Jelenia Góra, 11 VII 54 r. Mama.
Tej treści kartkę dostanie Apolonia Młodawska z Radomia. Kto dokładnie jest nadawcą, oczywiście nie wiemy. Zapewne artystka, może tancerka jakiegoś zespołu ludowego odbywającego krajowe tournee? Zgrzebne lata 50-te i szalejący stalinizm rok po śmierci generalissimusa. Ale widać, codzienności i radości z życia nie zabija, bo ludzie normalnie zwiedzają „główny ośrodek ruchu turystycznego”.
Jeszcze dziesięć lat temu w miejscu, z którego nieznana z imienia Mama wysyła do córki kartkę, byli Niemcy z Hirschbergu z naiwną już wiarą w sukces Hitlera. Teraz jest polska Jelenia Góra, nieznana wciąż dla wielu. W porównaniu do ubogiego Radomia, po prostu – metropolia.
Na widokówce wąskie trzyokienne kamieniczki w stylu barokowym „otaczające dookoła piękny Rynek jeleniogórski”, który jeszcze nie jest – przynajmniej na widokówkowym podpisie – placem Ratuszowym.
Odkrywanie śladów
A w tle – miasto. Niezapomniana Aleja 15 Grudnia z głupimi capstrzykami przed Iwanem. W jego bliskości powstaną za czas jakiś szachownice namalowane na deptaku i ogromne szachowe figury z drewna. – Jeden z wielu graczy to facet z rozwiniętą chorobą Parkinsona, który próbował obserwować przebieg gry, ale biedakowi nie bardzo to wychodziło. August na niego mówili – wspomina inny mieszkaniec miasta. A dalej, jak pójdziesz 1 Maja do Pedetu, to możesz skosztować obwarzanków od staruszki w chustce, sprytnie nadziewanych na drut do robótek.
Taką Jelenią Górę widzą nadawcy tysięcy pocztówek, którzy wywożą z miasta garść różnych, ale raczej miłych i wesołych wspomnień, których ślady każdy z nas może odkryć jeszcze dziś.