Rynek bez rynku, czyli spacer blisko ratusza
Targujący się klienci, przekupki na straganach pełnych towaru, furmanki, odór i prychanie koni. Taki jarmarczny gwar panuje w centralnym miejscu Jeleniej Góry, jeśli odwiedzimy ją na początku wieku XIX. Wówczas jednak ulicznego handlu nie wysyłano na obrzeża, a urzędującym w ratuszu urzędnikom wcale w pracy nie wadziły. Cenili je także turyści. Bazary tętniły życiem miasta, które im podporządkowało swoją egzystencję.
Pierwszy targ w mieście powstał w Rynku, nie bez powodu w ten sposób zwanym przez Niemców rynkiem, czyli właśnie Marktem. Plac targowy w okolicach dawnego ratusza istniał już od wieku XIV i nosił miano Ringu, co mniej więcej znaczyło to samo. Po 1945 roku stał się placem Ratuszowym, pewnie dlatego, że zwykły targ nie licował z honorem tamtejszych władz.
<b> Za kołnierz nie wylewali </b>
Co z oferty ówczesnych kupców najchętniej wybierali dawni mieszkańcy miasta? Z badań archeologicznych przeprowadzonych przy okazji modernizacji piwnic ratusza w roku 2000 wynika, że na pewno mięso, ponieważ znaleziono ponad 100 fragmentów kości zwierzęcych.
W dalszej kolejności ceramiczne i szklane naczynia, których resztki się zachowały. Ze znalezisk wynika, że jeleniogórzanie za kołnierz nie wylewali. Archeolodzy dokopali się, bowiem, do kawałków wysokich kieliszków do picia wina oraz szklanic, do których wlewano piwo.
Były też akcesoria odzieżowe, piętnastowieczne okucie pasa i starsza o lat sto sprzączka. Kupcom płacono znalezionymi monetami. Na pewno trzeciakami wybitymi w 1561 roku przez biskupstwo Regesnburga oraz halerzami zgorzeleckimi, datowanymi kilkadziesiąt lat wcześniej.
<b> Amerykanin w Jeleniej Górze </b>
Tyle archeologia. O asortymencie artykułów do kupienia w centrum ówczesnego Hirschbergu świadczą nazwy poszczególnych pierzei rynku, stosowane do 1945 roku. Po stronie południowo-zachodniej nabyć można było płótna lepszej i gorszej jakości. Tę stronę nazywano podcieniami Sukienników (Tuschlaube). To właśnie do nich docierali klienci najbogatsi oraz podróżnicy i kupcy zamorscy. Stąd część płócień wędrowała do Holandii, a niektóre – nawet do Stanów Zjednoczonych. Zakupy zrobił tu wspominany już John Quincy Adams, przyszły amerykański prezydent, który jako poseł z Berlina, przyjechał do Jeleniej Góry zupełnie prywatnie.
W podcieniach Sukienników Adams pojawił się przed 1 sierpnia roku 1800. Chciał zwiedzić manufakturę, ale okazało się, że żadnej w Jeleniej Górze nie było. W upalny poranek udał się zatem w pobliże ratusza.
Największy ruch panował tam od ósmej do południa. Adams tłoczył się w masie chłopów, którzy w torbach na ramionach przynosili na targ płótno. Uwagę Amerykanina wzbudziła cena. – Moglibyśmy kupować materiał o połowę taniej niż w Irlandii – napisał w liście do brata.
Nie wspomniał, że wędrował też po innych podcieniach, ale wykluczyć tego nie można. Północno-zachodnia pierzeja Rynku nazywała się Podcieniami Przędzarzy (Garnlaube). Tam najczęściej bywali drobni tkacze, którym był potrzebny surowiec do uzyskania płótna.
Zachodnią stronę centralnej części miasta zajmowali handlarze futrami, ponieważ zwano ją Kurschnerlaube, czyli Podcieniami Kuśnierzy. Ze względu na mnogość zwierzyny w lasach i sposób ubierania się dawnych mieszczan, na pewno nawet latem nie brakowało tam kupujących i sprzedających.
Pierzeję wschodnią opanowali pończosznicy i białoskórnicy, a ta część zwała się od ich fachów właśnie: Stricker und Weissgerberlaube. Można tam było kupić skóry cienkie, sprzedawane według powierzchni oraz artykuły dziewiarskie. Na początku wieku XIX drogie i dostępne raczej dla elity. John Quincy Adams miał okazję, aby swojej małżonce sprawić tam śląskie pończochy.
W pozostałych częściach rynku było coś dla smakoszy nabiału i ziarna. Pierzeja północno-wschodnia zwana była Podcieniem Maślanym (Butterlaube). Wyroby mleczarskie, wówczas białe sery, mleko, masło oraz śmietana, pochodziły z okolicznych gospodarstw. Wiele z nich znajdowało się na obrzeżach miasta, blisko Haubsbergu (dzisiejsze Wzgórze Krzywoustego) przy trakcie zwanym Śmietankową Górą (Am Rahmberg). Na Rynek mieli dość blisko, a nazwa dzisiejsza – Mleczna Droga – nie nawiązuje do galaktyki, ale do przeszłości tego miejsca.
Pierzeję południowo-wschodnią Marktu nazywano Podcieniami Zbożowymi (Kornlaube). Mimo trudnych, podgórskich terenów, okolice Jeleniej Góry dawały niezłe plony, zwłaszcza na jednych z bardziej żyznych pól na wówczas dość oddalonych od centrum ziemiach za Bobrem. To stamtąd właśnie, z pobliża Dorfstrasse w późniejszych Straupitz (Strupice i Raszyce) ciągnęły w stronę ratusza furmanki ze zbożem. Sporo ich musiało być wtedy, 1 sierpnia 1800 roku, bo właśnie trwały żniwa. Klientami byli liczni wówczas młynarze. Zapewne i oni handlowali w podcieniach mąką.
<b> Chaosu nie było </b>
Nazwy nazwami, a rzeczywistość – rzeczywistością. Bo na dzisiejszym placu Ratuszowym handlowano niemal wszystkim, czym można handlować. Dlatego w Podcieniach Zbożowych nikogo nie dziwił widok ogrodników sprzedających marchew i kapustę, a w Maślanych – rzeźników oferujących rąbankę dla bogatszych lub tanią jatkę – dla uboższych.
Kupcy zresztą nie ograniczyli się tylko do handlowania w podcieniach. Czynili to niemal na całej powierzchni Rynku, choć nie było tam stałych stoisk. Sprzedawano towar z furmanek lub z wózków, a w zimie – z sań.
<b> Dziś czasem jak wczoraj </b>
Współczesnym wspomnieniem tamtych czasów są organizowane we wrześniu na placu Ratuszowym jarmarki staroci i osobliwości. Rozrosły się one tak bardzo, że handlarzom sam plac już nie wystarcza. Działają także na okolicznych uliczkach. A sprzedają nie tylko rzeczone starocie i rzeczy różne, lecz także jabłka na kilogramy, ciuchy rozmaite szaszłyki oraz kiełbaski z grilla i gorącą kukurydzę.
Nie przez przypadek te bazary organizowane są we wrześniu. Za niemieckich czasów wówczas właśnie na Markcie organizowano coroczny jarmark górski, na który zjeżdżali się rzemieślnicy z pobliskich miejscowości.
A to właśnie targowisko przyczyniło się do rozwoju handlowego charakteru dawnego Marktu. Bogacący się na sprzedaży rzeczy różnych kupcy stopniowo nabywali niektóre kamienice. Domy kupowali także znęceni zyskiem ówcześni ludzie interesu: plac był centralną częścią miasta, zawsze było tam tłoczno, to dlaczego na tym nie zarobić?
I tak – oprócz mieszkań dla bogatych mieszczan – bo na Rynku czynsze były dość wysokie, na parterach, w lokalach za podcieniami powstawały sklepy, gospody, bary, restauracje, hotele, biura, banki a nawet dom handlowy.
Trudno zliczyć, ile tego tam było: jedne upadały, drugie otwierano. A do skorzystania z licznych placówek usługowych zachęcały kolorowe reklamy, malowane na obrzeżach podcieni oraz na elewacjach samych kamienic. Z czasem zastąpiły je neony. A Markt – z sunącymi, czerwonymi tramwajami – wyglądał w latach 20. wieku minionego iście imponująco.
<b> Raj dla kupujących </b>
Kiedy wchodzimy pod arkady od strony Schildauerstrasse (Konopnickiej) w godzinach porannych, możemy zatrzymać się na śniadanie w Café Engelmann, która oferuje nie tylko bogate zestawy posiłków, ale i piwo przednich marek.
Na przekąskę kupujemy kiełbaski z wytwórni Paula Berknera.
Jeżeli nie mamy torby lub skórzanej kurtki, bez kłopotu dostaniemy to w pobliskim sklepie. A jeśli zabraknie nam pieniędzy – tuż za schodkami, na roku Gerischtstrasse (Pionierów Jeleniej Góry) – jest bank. Oczywiście trzeba mieć w nim konto.
Dalej można wydać marki w Zajeździe pod Złotym Mieczem (Gasthof Goldnes Schwert), znajdującym się w jednej z bardziej zdobionych kamieniczek. Kupić sobie ubranie w pobliskim sklepie z odzieżą. Przejść spacerkiem na drugą stronę i zarezerwować nocleg w hotelu Boss. I ruszyć w dalszy wir zakupów i zwiedzania Marktu i jego okolic.
Na rogu Langstrasse (dzisiejsza Długa) można było zaopatrzyć się w meble. W pomieszczeniach dzisiejszej poczty był sklep z kosmetykami, a kilkadziesiąt metrów dalej znany sklep rybny (kadzie zachowały się w piwnicach podobno do dziś). W dzisiejszej Dessie była cukiernia z łakociami i zawsze gorącą czekoladą.
Nikomu nie przeszkadzał też handel i usługi w siedmiu kamieniczkach kupieckich, przyległych do ratusza. Rozbudowano nawet ich przyziemia, w których znalazły się sklepy z artykułami różnymi oraz punkty usługowe.
Do ostrzyżenia się zapraszał wielkim neonem fryzjer o nazwisku Wecke.
<b> Masakra placu </b>
Próżno tej atmosfery doszukać się na dzisiejszym placu Ratuszowym. Handel targowiskowy skutecznie wypleniono z rynku w latach powojennych. Choć jeszcze do 1947 roku atmosfera przypominała wcześniejsze czasy. Koniukturę wyczuli polscy osadnicy, którzy naśladowali w kupieckim fachu swoich niemieckich poprzedników.
Ale później sprzedaży ze straganów na placu Ratuszowym zakazano zupełnie. Zaczęły też podupadać piękne kamienice. A że ówczesnej władzy nie chciało się ich remontować, świadczy fakt, że w części zostały wyburzone, a potem – zrekonstruowane.
Do „masakry” zabytków doszło w latach 60-tych wieku ubiegłego. Przebudowa, jak eufemistycznie nazywano to, co z rynkiem uczyniono, była częścią większego projektu, którego ofiarą miało paść całe stare miasto. Bo nie pasowało do nowoczesnych trendów w architekturze.
W kamienice przebudowano sposób fatalny: z elewacji zniknęły bogate zdobienia, wnętrza zaprojektowano według standardów gomułkowskich, a dawne obszerne i wysokie pokoje stały się wąskimi klitkami po postawieniu ścianek działowych.
Ze szczytowych ścian kamieniczek zniknęły także kolory, a kamienne płyty nawierzchni podcieni oraz kostkę brukową na rynku w latach 70-tych zastąpiono śliskim po opadach i pękającym granitem. Uchował się on zresztą do dziś pod samymi arkadami. Na pozostałą część placu na przełomie wieków XX i XXI wróciła kostka.
<b> Farbowana przygoda z premierem </b>
Stwierdzenie, że kamienicom brakowało kolorów nie do końca jest prawdziwe. Pod koniec lat 70. elewacje odmalowano, ale na tyle niefachowo, że farba płatami zaczęła się wkrótce odklejać.
Rynek wyglądał fatalnie do czasu zapowiadanej na wiosnę roku 1981 premiera rządu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej Edwarda Babiucha. Szef państwa miał wystąpić przed kamerami ogólnopolskiej telewizji na tle jednej z fasad kamienic. Co zresztą uczynił. Ale – aby zniszczone elewacje nie bulwersowały telewidzów – filmowaną część pospiesznie odnowiono.
Gdy się człowiek spieszy to się diabeł cieszy: nałożona przez pacykarzy farba wkrótce po wizycie premiera, zaczęła odpadać.
Kolorową elewację kamienice placu Ratuszowego zyskały dopiero na przełomie lat 80 i 90 minionego stulecia.
<b> Handlowa odbudowa </b>
W latach 60. po przebudowie w przyziemie kamieniczek zaczął wracać handel, ale niemieckiego rozmiaru nigdy nie osiągnął. W miejscu dawnego Café Egelmann powstał sklep filatelistyczny, który ostatnio zmienił branżę na hobbystyczny. W byłym banku sprzedawano radia i telewizory.
Dopiero w latach 70-tych zaczęły na placu Ratuszowym powstawać restauracje i bary. Hitem PRL-u był bar „Jurek” z tanim lwóweckim piwem, panią blondynką za ladą i zestawem dań, w których górowała fasolka po bretońsku i spaghetti po bolońsku. I szumiąca chłodziarka z napojem pomarańczowopodobnym sprzedawanym w plastykowych kubkach.
Tuż obok w roku 1978 otwarto pierwszą w Jeleniej Górze pizzerię z włoska zwaną „Margheritą”. I przyznać trzeba, że był to strzał w dziesiątkę gastronomicznej pustki w stolicy Karkonoszy. Pizza była, co prawda, za mało chrupiąca, ale tworzona na cienkim, tradycyjnym włoskim cieście, a nie na pulchnych jego zamiennikach, proponowanych dziś przez Amerykanów.
Dla bogatszych turystów i majętniejszych jeleniogórzan powstały restauracje „Smok” z rzekomą kuchnią chińską, choć specjalnością zakładu pozostawał omlet i „Retro” – swego czasu jedna z bardziej eleganckich restauracji.
Peerelowskim reliktem, który dotrwał do roku 2005, była cukiernia „Śnieżynka”. Któż nie pamięta najsmaczniejszych w mieście lodów tam sprzedawanych? Po roku 1989 ofertę uzupełniło wino podawane na szklanki (zimą grzane i tanie) oraz ciepłe piwo. Lokal nie wytrzymał siły konkurencji i padł. Dziś jest tam inna restauracja.
Magicznym miejscem dla wielu pozostanie Składnica Harcerska. To właśnie tam w latach Polski Ludowej można było kupić deficytowe zabawki: modele do sklejania, miniaturowe kolejki, farbki i inne akcesoria, cieszące najmłodszych, niekoniecznie harcerzy. Składnicę przeniesiono kilka lat temu na Solną, a w dawnych wnętrzach sprzedawane były fatałaszki. Niezbyt tanie. A ostatnio zadomowił się tam salon fryzjerski.
Tuż obok przetrwał także zakład naprawy telewizorów i sprzętu elektronicznego.
Powstał on z założenia dobrego zysku, bo w latach PRL telewizory tak często się psuły, że wymiana lamp w ich wnętrzach była świetnym interesem. Teraz awarie są rzadsze, ale firma – przekształcona z państwowego Zakładu Usług Radiowo-Telewizyjnych we własność prywatną, jakoś się trzyma.
<b> Zamiast kupców – urzędnicy </b>
Wędrówkę po handlowym placu Ratuszowym kończymy przy siedmiu kupieckich kamieniczkach, gruntownie przebudowanych w latach 60. wieku minionego. Nic tam nie kupimy, bo cały obiekt przejął urząd miejski. A o dawnych kramach, które w tym miejscu były, świadczą tylko archiwalne zdjęcia.
Może rolę przeszłości podkreśli zmiana nazwy miejsca z placu Ratuszowego na Rynek oraz przywrócenie dawnego nazewnictwa jego podcieni?