Kariera w ruinach

TEJO

Zabytki kryjące tajemnice życia rodzin magnackich wciąż budzą niemały podziw. Od zrujnowanych po wyremontowane lub zachowane zamki, pałace, pałacyki, rezydencje. Te otaczają Jelenią Górę niemal zewsząd. Dawni gospodarze dawali nie tylko świadectwo swojej majętności, ale i przywiązaniu do regionu. Po latach bezmyślnego niszczenia śladów wielkiej przyszłości, następuje niełatwy „powrót” do teraźniejszości niektórych z nich.

<b> Dźwignią reklama </b>
Tak znane, że stały się niemal ikoną miasta i okolic, jak choćby Chojnik, który sławę turystyczną zyskał głównie dzięki temu, że był dobrze rozreklamowaną ruiną z opowieścią o księżniczce Kunegundzie w tle.
Inne otoczone nimbem tajemnicy, ukryte w mniejszych miejscowościach, a nawet w wioskach. Otoczone przepięknymi parkami, czarodziejskimi ogrodami pełnymi zakątków będących po części tworem natury, ale w głównej mierze owocem zmysłu gospodarzy.

Niektóre z nich kariery się nie doczekały się, choć – jeszcze gorzej niż Chojnik w dawnych latach – w kompletną ruinę popadły po 1945 roku. Taki choćby pałac w Maciejowej, do którego wejścia strzegły posągi jeleni przekazane przez dowódcę hitlerowskiego Luftwaffe budującym się koszarom przy Grunauerstrasse (Grunwaldzka) w Jeleniej Górze w latach 30-tych wieku ubiegłego. Jelenie stoją, a po pałacu w Mailwadau został tylko kamień na kamieniu – kawałek muru i zarośnięty fragment fundamentów wśród zdziczałego otoczenia, które kiedyś było eleganckim parkiem i ogrodem.

Te pałace, które zębowi czasu i przeciwnościom losu jakoś się oparły, wyglądają różnie. Jedne przyciągają pieczołowicie zrekonstruowaną atmosferą z lat swojej świetności. Inne wyglądają tak, jakby miały się rozsypać, choć mają swoich nowych właścicieli, próbujących (lub nie) wyciągnąć z dziejowego szamba piękno, które w tych budynkach pozostało.

<b> Sentymenty i pieniądze </b>
Oglądanie zamków i pałaców było modne niemal od zawsze, czyli od czasów, kiedy pierwsi podróżnicy i turyści przyjeżdżali w okolice Jeleniej Góry i do samego miasta.
Na Kynast – gdzie pod koniec wieku siedemnastego powstała jedna z pierwszych turystycznych ksiąg pamiątkowych – wspiął się w 1800 roku John Quincy Adams, późniejszy prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki, wówczas poseł berliński USA. Sentymentalne uroki średniowiecznego zamczyska podziwiała księżna Czartoryska 16 lat później. Część swojego poematu „Śląsk” ruinie poświęcił Bogusz Stęczyński, wierszem opiewali górę koło Cieplic inni, lepsi i gorsi, poeci, autorzy przewodników oraz literaci, jak choćby Stanisław Bełza (ten od „Kto ty jesteś? Polak mały… „), który był pasjonatem podróżowania.

Oprócz legendy o Kunegundzie, która w rozmaitych wersjach rozsławiała zamek, ważna była także inna zamkowa otoczka. Chojnik był świetnym, jak dziś to by można było nazwać, turystycznym produktem. Łatwe, choć stwarzające pozory trudnego dojście, strażnik bramny, zwany komendantem, oprowadzający gości i parzący im kawę, raczący ich opowieściami, śpiewem i grą na lirze – (oczywiście nie za darmo) – czyniły z zamku to, co bardziej majętni ówcześni wędrowcy lubili najbardziej. Choć nie wszyscy.

Karol Fryderyk Mosch w przewodniku po Sudetach z połowy XIX wieku czuje się całym tym teatrem zniesmaczony i przekonuje, że ważniejsze niż „rzadki widok natury” są pełne kiesy zamkowych gospodarzy (Schaffgotschów), którzy za wszystko żądali słonej opłaty.

To właśnie ze szczytu wieży Chojnastego widać, zapewne nie gołym okiem, liczne inne, pomniejsze i znacznie niżej położone godne turystycznej uwagi obiekty. Kiedy wędrowcy mozolnie wspinali się do wrót Kynasta, niektórych pałacyków jeszcze nie było, inne – bram dla wędrujących nie otwierały. Są wśród nich prawdziwe perełki o dziejach mało znanych, a wartych poznania i obejrzenia, o ile jest jeszcze co oglądać.

<b> Jak w Dolinie nad Loarą? </b>
Przyjęło się ostatnio porównanie doliny Bobru do słynnej francuskiej Doliny Zamków na Loarą. Fakt, że tym podjeleniogórskim posiadłościom sporo brakuje do kopalni bogactw wszelakich, jakimi są ich francuskie „odpowiedniki” oraz ich okolice. Stanowią jednak dość cenny, acz niewykorzystany szlak dla wędrowcy zadurzonego w takich zamkowych klimatach.
Byłoby zapewne inaczej, gdyby nie mroczna karta w dziejach: lata Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, której to władze dla dawnych rezydencji były szczególnie mało łaskawe.

Pod zamkowe dzieje po 1945 roku można „podpiąć” niemal każdy tego typu obiekt. Najpierw rozszabrowanie przez przybyszy z Kresów Wchodnich lub żołnierzy Armii Sowieckiej, potem przeznaczenie na biura, na przykład Państwowych Gospodarstw Rolnych. W miarę procesu upadania i kompletnego braku zainteresowani choćby pobieżnymi remontami – przekształcenie na oborę, stajnię, w niektórych przypadkach chlew.
I w końcu – albo rozbiórka, albo niepisane przyzwolenie na to, aby zabytek zrównał się z ziemią sam.

Los uśmiechnął się do nielicznych dawnych rezydencji, w tym tej w Parku Paulinum w Jeleniej Górze, własności do 1933 tajnego radcy handlowego Oscara Caro, który budowli na terenie dawnych zakonnych włości zakonu Paulinów, nadał istniejący do dziś kształt. Krzywdy budynkowi nie zrobił nazistowski Niemiecki Front Pracy, który urządził tam centrum szkoleniowe.

Po wojnie pałacu nie tylko nie zaniedbano, ale uczyniono zeń Składnicę Muzealną Ministerstwa Kultury i Sztuki, gdzie przechowywano przez jakiś czas zrabowane przez hitlerowców dzieła sztuki. Nawet po przekazaniu Ludowemu Wojsku Polskiemu na budynek administracyjny, dawny pałac jakoś to przetrzymał.

Po sprzedaży obiektu prywatnemu właścicielowi na początku XX wieku i gruntownym remoncie, pałac dziś lśni dawnym blaskiem i stanowi luksusową hotelową przystań dla bardziej majętnych gości.

<b> Reguła z wyjątkami </b>
Ta jednak historia to raczej wyjątek potwierdzający regułę, której przykłady można mnożyć. Do galerii obiektów niechcianych, obok wspomnianego już pałacu w Maciejowej, dopisać można dwór renesansowy na jeleniogórskim osiedlu Czarne, pałac w Staniszowie, dworki w pomniejszych miejscowościach.
Na szczęście dzięki zapałowi i uporowi ludzi pasjonatów (choćby kustoszowi Jackowi Jakubcowi z Dworu Czarne) wspomniane dwory i pałace udało się podnieść z kompletnej ruiny. Dziś w niewielkim stopniu przypominają o latach, kiedy chyliły się niemal ku zupełnemu upadkowi.

Blisko Jeleniej Góry jest Wojanów Bobrów (Schildau), spora wieś z potężnym dworcem kolejowym i… uroczymi pałacami. To kolejne warte wspomnienia miejsce. Na uwagę zasługuje dawna siedziba córki cesarza niemieckiego Fryderyka Wilhelma III, Luizy, powstała jeszcze w renesansie w roku 1607.
Pani Luiza tchnęła w dawną budowlę ducha romantyzmu: wszak była połowa XIX wieku, kiedy zamki przeżywały swój renesans i wywoływały sentymentalne uniesienia. W takim stanie okazała budowla przetrwała do roku 1945, a ostatnimi niemieckimi gospodarzami byli konsul niejaki Effenberg oraz wrocławski magnat prasowy Kammer.

Obiekt „zaliczył” cytowany już scenariusz dziejowy (przez jakiś czas był we władaniu LWP) i stoczył się do poziomu ruiny. Przyczynił się do tego nie tylko czas, ale moda na ozdabianie fragmentami zabytków gierkowskich willi należących do peerelowskich nowobogackich i ludzi z „układami”.

I tak do dziś solidną poniemiecką dachówkę z wojanowskiego pałacu można oglądać na jednym z domów przy ul. Słowackiego w Jeleniej Górze. Wówczas, a nie było to tak dawno temu i sporo lat po zakończeniu wojny, nikt nie myślał o przywróceniu świetności wspomnianemu zabytkowi: wręcz przeciwnie – był on dobijany takimi posunięciami, czynionymi zresztą najzupełniej legalnie.

Pałac nie miał szczęścia i za wolnej Polski. Kupiony po 1990 roku na wolnym rynku niewiele się zmieniał. Mówiono, że to tylko lokata kapitału. Później swoje dołożył piorun, od którego uderzenia w 2002 roku spłonęła część wyremontowanego dachu.

<b> Po co im ruiny? </b>
Niedbalstwo urzędników od kultury, nie tylko z lat PRL, ale i późniejszych, odbija się czkawką do dziś we Wleniu, w jednej z najstarszych w Polsce średniowiecznych fortec: zamku Lenno.
Zapomniano bowiem, że i o ruinę też trzeba jakoś dbać i ją remontować… Pozostawiony samemu sobie zamek w roku 2006 omal nie runął.

A był on sporą atrakcją turystyczną – o czym mało kto wspomina – już w XIX wieku. Opis zamku i jego historii dla polskiego wędrowcy ukazał się na łamach „Tygodnika Ilustrowanego” w 1881 roku, zaś autor określił niegdysiejszą fortecę jako „Zwaliska zamku Wlenia”.

Jeszcze w 1610 roku okazałe zamczysko, w perzynę zostało obrócone podczas Wojny Trzydziestoletniej. Generał Montecuculi, wódz wojsk cesarskich chciał wykurzyć szwedzkich najeźdźców z okolic i zamek podpalił, aby odciąć wrogom możliwość wycofania się. Wtedy rozszalały „ogień podsycany silnie, wielkie zrządził spustoszenia, tak iż tylko wieża zamkowa żywiołowi niszczącemu zdołała się oprzeć” – jak w owym „Tygodniku” napisano. Omal nie oparła się polskiej urzędniczej niekompetencji i dziś grozi zawaleniem.

Nieco lepiej trzyma się inna bezcenna ruina: zamek Bolczów w Rudawach Janowickich, forteca księcia Bolcza sprzed 1375 roku, dworzanina książąt świdnicko-jaworskich. Rozbudowywany, przebudowywany, niszczony i odbudowywany pozostał w stanie z roku 1641, kiedy to spalili go Szwedzi.

„Na zachodniej ścianie zamku (przewodnicy) pokazują okno, z którego ksiądz katolicki z piętra wyskoczył i o skały się rozbił, nie chcąc do niewoli się dostać. Chodzi podanie, że w sklepach zamkowych wielkie się mieszczą skarby, których generał Torstenson (dowódca szwedzki – red.) przy pospiesznym opuszczaniu zamku miał zapomnieć zabrać ze sobą” – opisywano ruiny zamku boleckiego w wspomnianym „Tygodniku Polskim” z 1882 roku.

Legendę i zamkowe dzieje świetnie do reklamy wykorzystali Niemcy, którzy urządzili w ruinach małe schronisko, a wycieczki do Bolzenschloss miały rangę podobną do tych, urządzanych na Kynast. Dodatkowo szukano, zapewne nieistniejącego, skarbu.

Po 1945 roku schronisko zostało zapomniane i rozpadło się. Zamek zarósł drzewami i przestał być wielką atrakcją, choć wciąż widnieje na trasach wielu planowanych przez turystów eskapad.
Latem bywa, niestety, siedliskiem młodzieży „niezależnej”, która ruiny fortecy wykorzystuje do romantycznych noclegów podsycanych wypitym tanim winem, po których butelki w postaci niechlubnego „skarbu” zalegają latem na zamkowym dziedzińcu.

<b> Król Artur w PGR </b>
Siedlęcin (Boberröhrsdorf). Tam przez lata w zapomnienie popadała najstarsza w regionie mieszkalna wieża rycerska. We wnętrzu na trzecim piętrze zachowały się malowidła ścienne o tematyce rycerskiej, pochodzące z czterdziestych lat XIV wieku.
Odkryte podobno przez przypadek podczas zdejmowania warstw nałożonego wcześniej tynku i farby przedstawiające legendę o królu Arturze i przedstawione przez średniowiecznego artystę, anonimowego fascynata dzieje Lancelota, najbardziej znamienitego z rycerzy Okrągłego Stołu.

Na pomysł wykonania dość ekscentrycznej jak na czasy średniowiecznej religijnej ascezy dekoracji wpadł podobno jeden z książąt świdnickich: Henryk lub Bolko. Podobno jego książęca mość przeznaczył komnatę, którą zdobiło malowidło, na sypialnię. Z kim dzielił łoże? To już tylko domysły. W każdym razie freski miały na władcę pozytywne oddziaływanie.

Co ciekawe zabytek nie cieszył się wielką sławą obiektu godnego zwiedzania nawet za niemieckich czasów, choć zdaniem historyków stanowił i stanowi coś wyjątkowego.
Swoje bytowanie w PRL spędził w pegeerowskim otoczeniu trzody chlewnej, bydła i drobiu. Ale podobno był dwa razy remontowany, więc nie rozpadł się.

Wieża złapała drugi oddech stosunkowo niedawno temu, choć również była bliska upadku i to spowodowanego przez ludzką bezmyślność.
Budynek przez jakiś czas udostępniano na zamknięte imprezy przy wyskokowych trunkach. Jedni z gości postanowili ogrzać się ciepłem z nieużywanego od lat pieca. Przygoda zakończyła się zaprószeniem ognia w kominie i nadpalonym stropem ugaszonym po szybkiej interwencji strażaków.

Między innymi dzięki skutecznym pożarnikom wieża nie obróciła się w sterty gruzu i popiołu i zyskała spory rozgłos na Polskę po tym, jak stała się areną spektaklu teatralnego „Lancelot z jeziora”, eposu obrazującego tragiczną opowieść o rycerzu Lancelocie i królowej Ginewrze. Na specjalne zamówienie gości ze sztuką w uroczych plenerach siedlęcińskich występują aktorzy z Fundacji Zamku Chodów.

<b> Wycieczki wciąż na topie </b>
Do 1945 roku o popularyzację tajemniczych zakątków regionu dbało Towarzystwo Karkonoskie (Riesengebierges Verein), które corocznie wydawało specjalną broszurę z planem wycieczek w rozmaite miejsca Kotliny Jeleniogórskiej. Folder ukazywał się bodaj do 1943 roku, kiedy szalejąca coraz II Wojna Światowa i porażki hitlerowców na frontach wschodnich jeszcze w Hirschbergu nie wzbudzała paniki.

Z wydania z roku 1941, przedstawiającego Markt, jeleniogórski rynek, który był miejscem zbiórek wycieczkowiczów, przedstawiono plan eskapad z nazwiskiem prowadzącego przewodnika. 6 kwietnia 1941 roku turystów na wypad do Bolzenschloss (Zamek Bolczów) zapraszał niejaki dr Soban. Z kolei 16 dnia tego samego miesiąca pan Stolp prowadził wycieczkę do Mysłakowic i Staniszowa (Erdmanndsdorf, Stonsdorf). Miejscowości znanych wówczas choćby z mysłakowickiego pałacu królewskiego, czy dworku w Staniszowie

Z broszury dowiadujemy się także, iż Stowarzyszeniu patronował ówczesny burmistrz Bosius, a skarbnikiem był jubiler Vogel, zamieszkały przy Schildauerstrasse 4 (dzisiejsza ulica Konopnickiej), a szefem – kupiec Schwartzer z Hindeburgstrasse 64 (1 Maja). Riesengebirges Verein miało cykliczne spotkania we wtorki o godz. 20 w hotelu „Schwartzer Adler” („Czarny orzeł”) przy Aussere Burgstrasse (Podwale).

Do udziału w wędrówkach zachęcał nie tylko ich plan, lecz także dość patetyczne cytaty z poezji niemieckiej, głównie z Goethego.

Po 1945 roku z początku zwiedzanie regionu traktowano z rezerwą z różnych względów, choć siła turystyki w końcu wygrała z dawnymi uprzedzeniami, a władzy ludowej wręcz zależało na podkreśleniu słowiańskiego charakteru wielu dawnych fortec i gmachów.
Oczywiście, zwiedzania podupadających siedzib magnackich nikt nie polecał, bo nie było czego już tam oglądać.
Nie można nie wspomnieć o najbardziej znanych animatorach popularyzacji przeszłości regionu: przewodnikach Tadeuszu Steciu, Mieczysławie Holzu i wielu, wielu innych.

<b> Dziedzictwo dla UNESCO </b>
Niedawno pojawił się zamysł, aby zamki, fortece i pałace Kotliny Jeleniogórskiej znalazły się w tak zwanym parku kulturowym. Miałoby to ułatwić turystom poznawanie czasami dość zawiłej przeszłości w pewnym sensie na żywo.

Marzenia entuzjastów zabytków idą dalej: chcą wpisania większości wspomnianych (i nie tylko) dworków, zamków i pałacyków na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO.

Pomysł podoba się samorządowcom, ale niektórzy właściciele z trudem podźwigniętych z ruin dawnych posiadłości nie zawsze są zwolennikami takiego otwarcia: powstanie parku wiąże się z restrykcjami.
Ustawodawca zabrania, między innymi, prowadzenia działalności handlowej lub usługowej na takim terenie. Nie wolno, bez specjalnej zgody, zmieniać przeznaczenia zabytków, ani ustawiać ogłoszeń i reklam niezwiązanych z parkiem. Zabija to prywatność i wolność gospodarczą, a przecież nie o to chodzi.

Miejmy nadzieję, że historia nie zatoczy koła i coraz bardziej dostępne dziś dawne dwory, przez urzędnicze fanaberie, staną się znów zamkniętą enklawą przeszłości.

Czytaj również

Najnowsze artykuły

Wykonanie serwisu: ABENGO