Zwariowana Jelenia Góra
Facet w płaszczu Wermachtu sprzedaje świnie na Obrońców Pokoju, a ludzie po filmie w kinie Turysta raczą się kawą i ciastkami u Turka na placu Ratuszowym.
Jak smakuje Henrykowskie niepasteryzowane w ścisku baru Jelonek? Co do golonki po bawarsku dodaje mistrz kuchni Mierzwiński w Myśliwskiej? Dlaczego motorniczy czasem zatrzymuje tramwaj i leci biegiem do tyłu, aby cofnąć maszynę?
Czar Kolejowej
Ulica Kolejowa, jeszcze nie 1 Maja. Rok 1946. Późna wiosna, może początek lata? Roześmiane kobiety maszerują prawą stroną. Ubrane całkiem nieźle jak na chude powojenne czasy. Pewnie przyszła paczka z UNRY.
W dłoniach torebki i jakiś kajet. Trzymają się pod ręce wyraźnie pozując czekającemu na nie fotografowi.
Ustawił się niemal tuż za sklepem fotooptyki. W nim później rzesze fotoamatorów będą kupować ami, druhy, smieny i zorki, aby dokumentować obrazem nie tylko jeleniogórską rzeczywistość. A obok bar Jelonek, gdzie serwują butelkowe legnickie Henrykowskie, a potem Książęce z Lwówka, takie niepasteryzowane, jeszcze z osadem na dnie butelek podobnych do granatu.
Kłębią się przy nim mężczyźni rozmawiający o wyższości jednego piwa nad drugim, albo o tym, że w ogóle piwo jest, choć gdzie indziej go nie ma.
Ale Jelonek zawsze na wysokości zadania zapraszający gości niezbyt miłym zapachem niedomytych cynaderek podawanych z niedogotowaną kaszą gryczaną.
W tle sunie tramwaj. Powoli rusza z przystanku przy Europejskim, z którego jeszcze nie wszędzie wymazano nazwę Drei Berge. Mija dekoracje ulicy, szyldy niektóre z nie tak odległej epoki.
Mija też postój ciągle jeżdżących po mieście dorożek, sklep Rawskiego z gwoździami, Rafała z artykułami metalowymi.
A zegar tak tyka
Rozmazany nieostrością zdjęcia zegar na kamienicy, w której swój warsztat zegarmistrzowski będzie miał Mirosław Skowroński, wskazuje chyba za 25 minut dwunastą.
Pan Skowroński, bez którego trudno sobie wyobrazić nie tylko dawną Kolejową, to jedna z postaci nadających tamtej Jeleniej Górze niepowtarzalność. Wspomina go większość jeleniogórzan, którzy w tamtych latach w mieście mieszkają i z niemal zegarmistrzowską drobiazgowością odtwarzają zdarzenia z pachnącego duchem czasu pogrążonego w nieustannym cykaniu zegarów wnętrza warsztatu. Ale też i spoza niego.
Wpadają do niego handlarze czasomierzy z prośbą nie tylko o radę, lecz także i fachową pomoc. Znawca z klasą – mówią.
Choć jest już Jubiler pod arkadami, tam gdzie za Niemca była winiarnia, zawsze lepiej kupić od handlarza na ulicy. Bo on ma wybór, a taki Jubiler – puste półki lub radzieckie omegi.
Jeden z handlarzy ma srebrne duże zegarki kieszonkowe. A że towar akurat cieszy się powodzeniem u „dobrych Niemców”, sąsiadów zza Nysy, przedsiębiorczy jeleniogórzanin ustawia się z zegarkami gdzieś na staromiejskiej uliczce. Ale dla „dedeerowca” cena jest zbyt wygórowana. Uparł się i nie kupi.
Na pomoc przybywa poproszony o przysługę Skowroński. Daje Niemcowi wykład i ekspertyzę na miejscu, po niemiecku. Klient słucha z rozdziawionymi ustami i kupuje od handlarza wszystkie zegarki.
Scence przygląda się grupa kibiców. – Wykład Skowrońskiego robi kolosalne wrażenie a profesjonalizm mistrza wszystkich przytłacza – wspomina po latach świadek całej sytuacji.
Czas leniwie płynący w Jeleniej Górze lat „polskich pionierskich” odmierzają jeszcze uliczne zegary. Jest ich sporo. Co najmniej cztery na Kolejowej, w tym ten Skowrońskiego, który do dziś wisi w tym samym miejscu – choć to nie jest już ten sam zegar.
Ale jest też zegar za barierkami tramwajowymi, naprzeciwko kościółka świętej Anny. – Był to zegar światowy i miał reklamę „incabloc”. A obok był zakład radiowy pana Nastera, a obok niego był sracz miejski, który później przerobiono na piwiarnię.
No i jest jeszcze jeden zegar, blisko skrzyżowania Konopnickiej z Solną. I jeszcze jeden – na Wolności, czy jak kto woli – alei Stalina przez czas jakiś. Zegar w secesyjnym obramowaniu z artystycznie giętych prętów. Pod nim sklep kolonialny ma pan Leski. Na jednej z witryn na Kolejowej jest też barometr, na który chętnie spoglądają ciekawi, jaka będzie pogoda.
Marsz do pedetu
Za kroczącymi paniusiami, które zmierzają do rogu przed barem Jelonek, nie widać domu towarowego spółdzielni „Spólnota”, który od lat 50-tych będzie Powszechnym Domem Towarowym. Ale on tam jest, za rogiem kamieniczek. Krótko po wojnie, póki jeszcze można mieć coś prywatnego, nowoczesny dom handlowy po Niemcach przejmuje niejaki Sobaszek i spółka, ale cieszy się nim tylko do 1948 roku.
Klienci, którzy wchodzą do pedetu, są pod wrażeniem potężnych maszyn do liczenia, w których trzeba wstukać cenę towaru, a potem pokręcić korbką. Na tabliczkach widać kwotę do zapłacenia, a przed kasjerką brzęk bilonu i głośny trzask. To otwiera się szuflada z pieniędzmi.
Dla pierwszych polskich jeleniogórzan to szok. Mało kto przybywa z dużych miast, gdzie taka maszyna jest znana, a na wsiach, zwłaszcza kresowych – to i wychodek na podwórku codziennością, a nie takie cuda techniki.
Mniejsze wrażenie robią masywne, secesyjne mebliska, potężne lady, na które wpada snop słonecznego światła przez częściowo oszklony dach trzypiętrowego pedetu.
Na dole – raj dla najmłodszych: stoisko z zabawkami, przed którym chwilami roi się od chłopców i dziewczynek. Sprzedawczyni miła, nie przepędza. Ceny – wygórowane, bo nawet za planowanej i odgórnie sterowanej gospodarki pedet tani nie jest.
Na parterze oblegany przez wielu punkt napełniania tuszem nabojów do długopisów. Pisze się z reguły piórem, ale im czas bardziej do przodu płynie, atrament i kałamarze (w niektórych szkołach ławki z otworem na kałamarz przetrwały jeszcze do lat 70-tych a może i dłużej) idą powoli do lamusa zastępowane przez kolejny wynalazek.
Obok coś dla marzycieli o dwóch kółkach, motocyklach, motorowerach. Na jednym stoisk okropny zapach gumy i oleju do silnika niczym wabik przyciąga młodszych i starszych panów, ogarniętych szałem motoryzacji.
Junaki, komary i inne emzetki stoją sztywno okazując swoje atrybuty. Cena nie za niska, ale towar jest i to bez kolejek i reglamentacji. Zwłaszcza w czasach małej gomułkowskiej stabilizacji.
Słodkie życie
Kto po dawce przemysłowych woni w pedecie chce uraczyć nozdrza słodkościami, podąży do Wedla, raczej dawniej E. Wedla, sklepu cukierniczego Zakładów 22. Lipca, z jedyną na Kolejowej, czy 1 Maja, witryną w kształcie schodkowej piramidki.
Chyba tylko w największym kryzysie kartkowym lat 80-tych było tam pusto, choć i tak nawet wówczas słodki i pachnący, choć nieistniejący towar wbił swoje zapachy chyba w każdy zakamarek tego sklepu tak, że odnosiło się wrażenie przebywania w zasypanym cukierkami i czekoladkami wnętrzu świątyni łasucha.
Najpiękniej pachnie kawa mielona w potężnym młynku mechanicznym, sprzedawana wcześniej na wagę z potężnych szklanych pojemników zamocowanych przy ladzie.
Tylko chałwa jest rzadkością, a po ten słodko-mdławy przysmak maniacy jeżdżą aż do Strzegomia, gdzie cały czas jest dostępny w sklepie blisko przystanku autobusowego PKS.
Ale w prywatnych sklepach zawsze było inaczej niż w państwowych. Podobnie w cukierniach i drogeriach.
Pan Arseniu, grecki emigrant, wtedy nie ma jeszcze sklepu z warzywami, z którego wydobywa się fascynujący zapach kiszonej kapusty, zmieszany z wonią ogórków małosolnych, świeżej marchwi, gumy do żucia, groszków w plastikowych tubkach, figurek z twardego, ale jadalnego cukru oraz innych towarów, jakie można spotkać w tamtych sklepach warzywnych.
Pan Arseniu nienawidzi komuny i wyklina ją podobno do dziś (jest na emeryturze). Ale kiedy prowadzi sklep, nie wyklina nikogo, siedząc lub stojąc niczym prawdziwy grecki kupiec, przed sklepem – kiedy pogoda pozwoli – położywszy na blacie towar. I zagaduje przechodniów. Z widzenia zna niemal wszystkich, bo kto 1 Maja (wcześniej Kolejową) przejdzie, zawsze się skusi na zakupy u Greka. Czy klientów stałych zaprasza na kieliszek prawdziwej metaxy? Wie on sam i oni.
Kupmy sobie saturator
– A sklepów z kiszoną kapuchą to było kilka w mieście z bardzo charakterystycznym asortymentem z gumą do żucia na czele i groszkami w
fajkach... – pamięta jeleniogórzanin z tamtych lat.
– I wtedy mówiło się: idę po włoszczyznę do Cesarza (sklepik koło kina Tatry) albo do Kozła (róg Wolności i placu Bieruta). No i latało się po syfon do Kazika (później sklep szczotkarski na Wolności). Wypijając po drodze połowę zawartości, o ile nie chciało się skorzystać z saturatora koło Baru Sudeckiego na Długiej – kontynuuje mieszkaniec miasta opowieść o tej Jeleniej Górze, której już nie ma.
Saturator należy do pani Langowej. Przed nim w upały kłębi się tłum spragnionych jeleniogórzan, którzy raczą się wątpliwego pochodzenia zimną wodą sodową z kapką soku.
Nikomu nie przeszkadza wyszczerbiona musztardówka niestarannie opłukiwana po każdym pijącym. Ludzie niczym automaty wlewają w siebie zawartość topornej szklanki i biegną dalej.
Mydło, powidło
i ciastka od Turka
Choćby w stronę Drogerii Warszawskiej z eleganckim panem Mieczysławem Paliszewskim, na którego wszyscy mówią Bolek – pomadowane włosy, nienaganny garnitur skryty pod białym fartuchem i maniery – a to pośród rozmaitych mniej lub bardziej kiczowatych, ale swoiście pięknych masek, figurek, proszków (do prania i od bólu głowy), zabawek, drobnych narzędzi, mydła. Wszystko starannie poukładane w regałach z tysiącem szufladek wbudowanych w starą boazerię.
Pan Mieczysław z żoną cudem przeżył Powstanie Warszawskie. Był przedwojennym farmaceutą i zjechał z rodziną do Jeleniej Góry. Na pamiątkę swojego rodzinnego miasta sklep, który wcześniej należał do oficera SS, dostał z nakazu starosty Wojciecha Tabaki i nazwał właśnie Drogerią Warszawską.
I towar wylewający się na wystawę z tej jego drogerii w kamienicy przy ulicy Jasnej, która jako jedna z nielicznych uchowała się z czystki, jaką zgotowali okolicznej zabudowie włodarze miasta.
Czystka nie omija kamienicy, w której pachnie ciastkami i kawą. To Atakan Nazmi szykuje specjały w swojej tureckiej cukierni na placu Ratuszowym. Ciasteczko je się na miejscu popijając zawartością filiżanki prawdziwej kawy parzonej alla turca.
A jak chcesz ciastko do domu, dostaniesz je elegancko opakowane w papier. I każde ciastko jest inne, dwóch takich samych – podobno – nie ma. Już o to Nazmi się stara.
Wcześniej, na rogu Okrzei i Kolejowej, ma piekarnię, gdzie serwuje słodkawe chlebki sułtańskie z rodzynkami, ale przenosi biznes naprzeciw ratusza. Kamienica z cukiernią legnie pod buldożerami w latach 60-tych.
Na 22 lipca, która jeszcze w 1945 roku jest Strzelecką, docierają dwie siostry. Mało kto wie, jak mają na nazwisko, ale zna je pół Jeleniej Góry. Marysia i Stasia przejmują malutki sklepik prawie na rogu Strzeleckiej i Świerczewskiego, w białym domku – pozostałości po przedmiejskiej zabudowie, obok którego wyrosła bogata mieszczańska kamienica.
Owo „pół Jeleniej Góry”, a w latach nadchodzących uczniowie szkoły turystycznej, muzycznej, pobliskiej „jedynki” i „dwójki” oraz „medyka” i niemal każdy przechodzień wpada do ciasnego wnętrze sklepu. Młodzież na drożdżówkę, czy jedne z lepszych w mieście pączków. Starsi po warzywa lub butelkę prawdziwego żuru. W sklepiku ścisk jak diabli, ale to klientom jakoś nie przeszkadza.
Seanse w Turyście
Na Strzeleckiej jest także Młodzieżowy Dom Kultury i kino Turysta. Wielka sala jeszcze jako tako wygląda i cały gmach jeszcze się nie sypie. Na najwyższym piętrze jest pracownia radiotechniczna. Pasjonaci telefunkenów, tesli, pionierów chodzą tam na zajęcia do inż. Simonowicza.
Jeden z uczestników nazywa go elektronicznym geniuszem, który w tych jeszcze mało technicznych czasach pokazuje młodym ludziom, jak samemu zbudować radyjko, albo jak naprawić stare za pomocą części kupionych w sklepach.
A pod pomieszczeniem w kinowej sali właśnie leci „Szatan z siódmej klasy”, hitowy film tamtych lat. Młode jeleniogórzanki, zakochane w aktorze, który odtwarza rolę głównego bohatera, biją rekordy frekwencji.
Niejaka Basia na film kupuje już dziewiąty bilet. Ale są cwaniacy, którzy zapłacić nie chcą, choć to grosze.
Ustawiają się cichcem przed wyjściem i korzystają z chwili, kiedy tłumek wychodzi, aby wkręcić się jakoś na sali i liczyć na łut szczęścia. Może nie pogoni ich pracownik z obsługi, który sprawdza, czy wszyscy wyszli?
Kino jest najgorsze w Jeleniej Górze. Gdzie mu tam do Marysieńki, Lotu, czy Tatr? Sala wprawdzie spora, ale płaska. Zamiast foteli drewniane składane krzesła. Ale ma swoją stałą i wierną klientelę.
Po latach kino zlikwidują, MDK wyniesie się na pobliską Skłodowskiej-Curie, a cały budynek powoli zacznie popadać w ruinę. Jego agonia trwa do dziś.
Tramwajem z ryneczku
Tłumek zdąża też w dni targowe placami Bieruta i Stalingradu na miejskie targowisko uruchomione po 1956 roku, podczas gomułkowskiej odwilży, która uwalnia częściowo handel stadny.
Na straganach jest wszystko. Od zieleniny z działek, po francuskie trzewiki na obcasie, podobno prosto z Paryża. Czekoladę, której gdzie indziej nie było, deficytową kawę ziarnistą. Czasem sprzedaje się to w prymitywnych stoiskach, czasem po prostu – z ręki.
Przechadzasz się po takim ryneczku. Po lewej stronie wozy zaprzegnięte w konie i charakterystyczny smrodek. Jeszcze większy tam, gdzie sprzedają żywe prosiaki, kury, króliki i gołębie w drewnianych skrzynkach.
Niektórzy chłopi ubrani w poniemieckie płaszcze Wermahtu i wojskowe oficerki. Płaszcze pocerowane w miejscach, gdzie nie tak dawno temu widniały hitlerowskie symbole.
– Do dzisiaj widzę gościa z plikiem poniemieckich widokówek, za grosze, ale wtedy byłem trochę za mały – wspomina bywalec targowiska, które niczym magnes ściągało nie tylko dorosłych, lecz także dzieci z okolic Podwala i innych uliczek, w których sąsiedztwie rozciągał się ten czarodziejski plac.
A z torbami pełnymi sprawunku ludzie dygują do tramwaju, na przystanek przy 15 Grudnia, róg placu Bieruta.
Nadjeżdża trzęsący się i piszczący na zakręcie przed placem poniemiecki Wumag. Na końcu siedzi sobie konduktor z teczką, w której trzyma różne bilety z kolorowym paskiem, w różnych cenach. Do Cieplic zapłacisz złotówkę, ale ma i bilety po 20 groszy i 50 groszy.
Jak wstanie, wygląda groźnie z przypiętym do paska kasownikiem no i dzwoni. Pociąga specjalny sznur i daje motorniczemu sygnał do odjazdu.
W tramwajach bywa ścisk, zwłaszcza rano i około 15. Ludzie wtedy jadą na stopniach, zwłaszcza młodzi. Niezbyt to bezpieczne, bo tramwajem szarpie. Blisko torów jest trochę przeszkód: a to rant domu, a to drzewo. Trzeba trasę znać na pamięć, aby zaryzykować trochę ekwilibrystyki i nie wpaść pod koła lub nie wylądować – w lepszym razie – na chodniku.
Wumag zwolni przed mijanką, która jest równocześnie przystankiem. Musi poczekać na tramwaj, który nadjedzie z przeciwka. Ale motorniczy czasem zapomni i niecierpliwie ruszy.
Przypomina sobie, kiedy już na dobre jedzie i coś mu nie gra. Wtedy szybko tramwaj zatrzymuje i biegiem leci do tyłu pojazdu, gdzie też jest stanowisko do prowadzenia. Strachu się najadł i pospiesznie wraca, aby przywrócić do łask cierpliwość i poczekać na kolegę, który za chwilę wyłoni się zza zakrętu.
Warcaby u fryzjera
Tramwaj zatrzymuje się przy Małej Poczcie. Kilku panów wysiada i kieruje się prosto do fryzjera.
Tam jest królestwo mistrzów brzytwy panów Bustowskiego i Nawracały. Poza opanowaną do perfekcji sztuką strzyżenia i golenia, mają jeszcze jedną pasję: grę w warcaby. Bustowski z Nawracałą grają cały czas, nawet wtedy, kiedy na krześle przed lustrem siedzi namydlony facet.
Bustowski ostrzy brzytwę o skórzany pas powieszony przy lustrze i myśli nad ruchem, jak tu ograć Nawracałę. Ten – przycinając jeżyka innemu klientowi – opracowuje taktykę zadania ostatecznego ciosu Bustowskiemu.
Golonym i strzyżonym wcale nie przeszkadza, że panowie fryzjerzy co parę minut odchodzą od stanowiska pracy do postawionej w rogu szachownicy i ciągną partyjkę. Zresztą nikomu się nie spieszy i niektórzy faceci sprzed luster, zajęci rozmową, nawet nie zauważają, że golibrodzi grają w damki. A wszystko w oparach niedrogiej wody kolońskiej, którą przesiąknięty jest cały – działający zresztą do dziś – zakład.
Obrazek z Myśliwskiej
Elegancko ogolone i wystrzyżone towarzystwo podąża do Myśliwskiej, knajpy wówczas uznanej za jedną z lepszych w Jeleniej Górze. Ale z klasą różnie bywa, bo nieraz przy kuflu w ciemnej i zadymionej sali dochodzi do sprzeczek i utarczek dwóch zwaśnionych obozów klientów.
Jedni to pekaesiacy, kierowcy i mechanicy, którzy po fajrancie wpadają do Myśliwskiej na kilka kufli, a drudzy – celwiskoziacy, którzy dokładnie w tym samym celu odwiedzają rzeczony przybytek. PKS ma bazę niemal naprzeciwko lokalu, niedaleko stąd też do Celwiskozy. A co drugi chłop w dzielnicy tam pracuje.
Myśliwska słynie jednak z niezłej kuchni, a jej mistrzem w lokalu jest niejaki pan Tomasz Aleksander Mierzwiński, znany z popisowych golonek po bawarsku i innych niezbyt wyszukanych, ale cenionych przez podniebienia klienteli przysmaków.
Los dość perfidnie połączy rozkochanego w warcabach fryzjera Bustowskiego z „Małej Poczty” z kuchmistrzem Mierzwińskim z Myśliwskiej, bo obydwaj, kiedy żywota dokonają, spoczną niemal w tym samym miejscu na cmentarzu przy Świerczewskiego.
Fotografia Cieplic
Tramwajem ulicą Wolności do Cieplic podąża fotograf, ten sam, który robi zdjęcie czterem paniusiom na Kolejowej. Może to pracownik jednego z cieplickich zakładów?
Czy od pana Złoteckiego? Ma swoje atelier w drewnianym pawiloniku. Z wystawy patrzą sportretowane spojrzenia czarno-białych jeleniogórzan, ale są też widoczki z Cieplic, z placu Piastowskiego, przy którym mieści się owo atelier.
Ani Złoteckiego, ani zakładu „Foto Fortuna” już nie ma. W miejscu pawiloniku stoi jakaś betonowa konstrukcja tylko kształtem nawiązująca do tamtego atelier.
W dawnych Cieplicach ludzi fotografuje nie tylko pan Złotecki. Jest fotograf zaraz przy wejściu do Parku Zdrojowego. Ma małpę kapucynkę i wielkiego bernadyna, z którymi robi zdjęcia turystom i kuracjuszom. Małpa jeździ na tym bernardynie niczym na koniu, a popisy zwierząt każą zatrzymywać się przechodniom.
Jest też Foto Basia, gdzieś naprzeciw baru mlecznego. Fotograf z tego zakładu przemieszcza się po okolicy i w sezonie fotografuje ludzi wypoczywających w parku, „turystów” z Jeleniej Góry, dla których wypad do Cieplic połączony z niemal godzinną jazdą tramwajem, stanowi ciekawą wycieczkę.
Ulicami uzdrowiska przechadza się Melchior Wańkowicz, ludzie bawią się na koncertach przy muszli zdrojowej, nie tylko tej w Parku Zdrojowym, ale i w Norweskim. Tam, gdzie dziś muzeum, jest niezła knajpa, na koncerty czasem i młody Niemen przyjedzie. I ten Burano, cygański muzyk. A w kinie Piast puszczą premierę, zanim trafi na ekrany Lotu, czy Marysieńki, bo uzdrowisko jest uprzywilejowane i właśnie tu w pierwszej kolejności trafiają filmowe nowinki.
Kaleczenie miasta
A gdzieś tam, na kreślarskich deskach, powstają plany wyburzeń dawnych zabudowań. Niektóre z nich są otoczką tego normalnego życia w niezbyt normalnej rzeczywistości, ale niebawem przejdą do historii. Choćby te na placu Ratuszowym.
Podobnie jak dziejowym rozdziałem pozostaną codzienne sprawy, miłości, smutki, żale i rozrywki pierwszych pokoleń polskich jeleniogórzan, którzy w miejską rzeczywistość szybko się wtapiają i być może podświadomie traktują Jelenią Górę jak prawdziwą małą ojczyznę.
Korzystałem ze wspomnień, które mieszkańcy miasta z tamtych lat zawarli na jednym z forów internetowych;
Specjalne podziękowania dla Czytelnika, który udostępnił dawne zdjęcia placu Ratuszowego.